Pokaż / ukryj menu

Dookoła Polski w 10 dni

Na tak długiej trasie wszystko jest możliwe, najważniejsza jest strategia i odpowiednie rozłożenie sił.

Wszystko jest możliwe

Stań razem z nami, wśród najtwardszych kolarzy na świecie, na linii startu jednego z najdłuższych maratonów rowerowych na Ziemi.

3200km dookoła Polski

Trasa maratonu poprowadzona jest możliwie najbliżej granic Polski. Przechodzi przez najpiękniejsze zakątki kraju.

4xMRDP Zawodnicy 2024 Relacja MRDP 2024 Komentarze Aplikacja MRDP

Damian Pałyska – relacja MRDP 2021

Wstęp

Relację z Maratonu Rowerowego dookoła Polski postanowiłem napisać dla wszystkich tych co również chcieliby spróbować swoich sił na tym niezwykle wymagającym ultramaratonie. Sam przed startem czytałem wszystkie dostępne – niektóre nawet kilka razy czerpiąc garściami wiedzę, która pozwoliła mi lepiej się przygotować do startu. Z góry przepraszam za moje grafomański styl – jest to moja pierwsza relacja z maratonu.

MRDP to dla mnie była zawsze najwyżej postawiona poprzeczka i Ci którzy ośmielali się przez nią skakać i udawało im się to w bardzo ciężkim limicie byli w moich oczach najtwardszymi ultrasami. Co innego jechać na lekko Bałtyk – Bieszczady Tour – gdzie w zasadzie musisz tylko jechać, robisz to na lekko – masz po drodze przepaki i ciepła michę na punktach kontrolnych. A co innego jechać 3200 km w formule samowystarczalnej. Tutaj kluczową rolę odgrywa to jak się do tego przygotujesz – sprzętowo, logistycznie i kondycyjnie. Trzeba mieć w głowie jakiś plan jazdy. Trzeba wszystko przemyśleć co będzie potrzebne w trasie – bo uzupełnienie braków może być bardzo trudne – a braków w motywacji do kontynuacji jazdy czy kondycyjnych nie da się kupić w sklepie. MRDP to wojna – z samym sobą, pogodą i sprzętem.

Pomysł przyszedł mi do głowy na początku roku 2021 i po krótkich negocjacjach z Kasią od razu zacząłem przygotowania. Żeby być gotów kondycyjnie kupiłem trenażer przed którym długo się broniłem i trenowałem 6/7 razy w tygodniu godzinami. Złapałem zajawkę na Zwift – zrobiłem długi plan treningowy i dołączyłem do japońskiej drużyny esportowej (JETT – Japan eSport Tempting Team) – z która dobrze mi się jeździło i rozmawiało. W między czasie uzupełniałem braki sprzętowe – zakupiłem nowe sakwy czy wymieniłem Garmina na nowszy model. Etap trenażerowy trwał w bardzo długo – wiosna jakoś nie chciała przyjść. Ale jak już przyszła zaliczyłem kilka samodzielnych dłuższych treningów  (200, 300 czy 500km) oraz niezliczone krótkie. Po drodze był jeszcze  Maraton Podróżnika, Małopolska 500 oraz najważniejszy Karpacki Hulaka trudny górski ultramaraton samowystarczalny (wyszło mi 680 km i 10000 w pionie) – który miał być ostatecznym testem sprzętowym i po którym zrobiłem sobie długą 3 tygodniową przerwę w treningach do czasu startu w MRDP mając już 16 tys. km w nogach.

Przed startem

Do Rozewia ostatecznie zdecydowałem się ryzykownie pojechać dzień przed startem. Ceny kwater nad morzem zdecydowanie nie zachęcały. Stwierdziłem, ze lepiej kupić bilet na wygodne i szybkie pendolino i od razu jechać do Bazy MRDP. W pociągu z Gdyni do Władysławowa tak jak się spodziewałem spotkałem innych zawodników i razem wesoło dojechaliśmy zgodnie z planem – po drodze prowadząc żywą dyskusję o tym co nas czeka.

W Gościńcu Ori – bazie MRDP byłem przed 18. Szybkie odebranie pakietu startowego, odprawa techniczna, obiad oraz rozmowy ze spotkanymi znajomymi. Ale postanowienie było, żeby szybko zawinąć się do pokoju i odpoczywać przed startem. Na szybko wypiłem 1 kieliszek piwa (!) wraz z Darkiem Urbańczykiem, którego znam i przyjaźnie się od wielu lat – obiecując sobie, że na biesiadzie na mecie poprawimy solidniej. Zameldowałem się w pokoju razem z Dominikiem Deja – z którym się z miejsca zakumplowałem oraz Arturem Kubińskim. Razem nerwowo sprawdzaliśmy ekwipunek i przeżywaliśmy tradycyjną „sraczkę przedstartową”. Gościniec Ori przypadł mi do gustu – przypominał mi wystrojem akademik Akademii Górniczo Hutniczej – z radością zająłem miejsce na dole łóżka piętrowego. W uszach zainstalowałem stopery i solidnie się wyspałem przed startem. Rano duże śniadanie popite dwoma kawami, nerwowe setne sprawdzanie sprzętu, małe zakupy w najbliższym sklepie – w którym praktycznie tylko był alkohol. Nadanie bagażu do przechowalni i transfer pod latarnie chwilę po 11 godzinie. Jak zawsze przed startem ostatnie dyskusje co do trasy – podziwianie sprzętu kolegów i koleżanek. Krótka odprawa i punktualnie o 12 start całego peletonu.

Doba 1 – (528 km, sen 0)

Wspólny start 80 grupy z Rozewia nie był taki problematyczny jak myślałem – kiedy dowiedziałem się, że nie mamy obstawy policji w tym roku. Peleton bardzo szybko się poszatkował na mniejsze podgrupy. Szybsi rwali do przodu – wolniejsi zostali. To był ostatni moment, żeby życzyć powodzenia tym – którzy będą się bili o pudło. Paweł Pieczka wyprzedził mnie zagadując o moje skarpetki z Tour de Silesia, które miałem na sobie – wymieniliśmy parę zdań. Paweł Sojecki – objechał mnie jak dziurę na drodze – zdążyłem tylko krzyknąć „Powodzenia” i tyle go widziałem. Trzymałem mocne tempo przez pierwsze sto kilkadziesiąt kilometrów. Przejeżdżając dziurawe drogi na pięknych wzniesieniach. Za Pruszczem Gdańskim ruch samochodowy zdecydowanie się uspokoił i zaczęły się nudne równiny żuław wiślanych. Tam też mijałem się z Adamem Kałużnym z trzy razy, Przemkiem Rudą po raz pierwszy oraz w Nowym Dworze Gdańskim dogoniłem Michała Wolffa z którym chwilę jechałem rozmawiając o zaliczaniu gmin. Wilk potem wystrzelił do przodu i pięknie zawalczył o pudło. W okolicach Elbląga znów pojawiły się przyjemne wzgórza, okolice Fromborka zdecydowanie muszę odwiedzić na spokojnie – piękna okolica. W Braniewie na Orlenie zrobiłem postój. Zebrała się całkiem spora grupa zawodników. Wcinałem hotdoga z kawą w towarzystwie m.in. Darka. Powoli robiło się ciemno i niestety coraz bardziej zimno. Tereny na granicy z Rosja jechałem po ciemku marznąc okrutnie – garmin pokazywał mi miejscami 4 stopnie. Nad ranem zaliczyłem PK4 Gołdap – tam też kolejne spotkanie na Orlenie. Każdemu zimna noc dała w kość. Jeden kolega siedział półprzytomny i z dala pachniał „wycofem” – atmosfera marna trzeba uciekać. Szybko połknąłem kawę i kanapkę i w pięknym słońcu ruszyłem żwawo na trasę Pierścienia 1000 Jezior nigdy nie jechałem tą drogą w dzień! Bardzo piękne okolice i drogi. Mijając Wiżajny, Rutkę Tartak czy Sejny wspominałem ten piękny maraton, który jechałem dwa razy w 2015 oraz 2017 roku. W tym roku też planowałem – jednak termin 2 dawki szczepionki kolidował mi z maratonem i ostatecznie nie pojechałem. Za Sejnami znów teren zrobił się płaski i wjechałem na drogę krajową nr 16, która w dzień okazała się bardzo ruchliwa. Zatrzymałem się na najbliższej stacji na kolejną kawę. Na szczęście dość szybko opuściłem tą drogę i odbiłem na wschód.

Doba 2 (365 km, sen 5h)

Jechałem małymi drogami w pobliżu jezior i puszczy Augustowskiej. Teren turystyczny – wszędzie agroturystyki oraz kajaki. Pogoda była wspaniała. Zatrzymałem się w pierwszej lepszej jadłodajni na obiad – mój organizm domagał się Kartaczy! Z drogi ściągnąłem jeszcze dwóch głodnych kolegów Marcelego Byczka oraz Kazimierza Piechówkę i w tym towarzystwie połykałem pierwszy porządny posiłek na maratonie. Jednak przeszacowałem swoje możliwości – zamówiłem trzy duże Kartacze – ociekały one tłuszczem. Ledwo wcisnąłem połowę w siebie. Zauważyłem też, że mój prawy Achilles trzeszczy. W panice zadzwoniłem do Kasi – żeby mi powiedziała co zrobić. Na szczęście jeszcze mocno nie bolał – maść przeciwbólowa poszła w ruch i było znośnie. Starałem się o tym nie myśleć. Noc bez snu sprawia, że jadę jak w transie po pustych przygranicznych drogach. Jest niedziela, prawie żywego ducha nie widać. Większe natężenie było tylko w okolicach przejść granicznych. Teren zadziwiająco pagórkowaty – szczególnie w okolicach Białegostoku. Z ciekawych miejsc przejeżdżam osławiony ostatnio Usnarz Górny – widać na drogach wzmożone patrole straży granicznej. Jest też wojsko oraz wozy TVP Białystok. Granicę mijam tak blisko, że widzę budowane ogrodzenie z drutu kolczastego. Sklepów brak, a w bidonach pustka. W Bobrownikach zastaje jakimś cudem otwarty supermarket i robię duże zapasy. Tutaj polskie prawo chyba nie dotarło, albo zakaz handlu w niedzielę jest ignorowany. Mnie to cieszy i z pełną sakwą słodyczy, woda i kiścią winogron ruszam w dalszą drogę. Po drodze znów spotykam Kazia. Nie miał nic do picia i za nic nie chciał abym się z nim podzielił – idealista – jest regulamin i kropka. Takich ludzi się ceni. Skarżył się na męczące go awarie. Chwilę jedziemy razem po czym wyprzedza mnie i ciśnie zdecydowanie mocniej. Słońce jest coraz niżej, ale jeszcze za widoku mijam Kruszyniany i z ciekawością rozglądam się i podziwiam meczet oraz zapisuje w głowie kolejne miejsce, które koniecznie musze odwiedzić. Kusi karczma Tatarska – ale mam zapasy i w sumie nie czuje głodu. Za to czuje senność. Cel mam jeden – porządny sen w Hajnówce, do której chce dojechać przed północą. W okolicach zalewu Siemianówka droga robi się koszmarna. Dziura na dziurze. Nie mogę zbyt szybko jechać. Na jednym z wybojów wypada mi butelka wody i turla się gdzieś w ciemność. Jeszcze nie wiem, że to dopiero przedsmak tego co mnie czeka w województwie lubelskim. Po 22 docieram do Hajnówki, szybkie szukanie adresu znalezionego na booking.com i transport roweru na ostatnie piętro domu po ciasnych schodach. Szybkie mycie, przepranie kolarskiego stroju, ładowanie powerbanka i budzik na 3:45. Ciężko mi się wstaje, ale jeszcze przed świtem ruszam w drogę. Czuje się świeżo – czysty strój i zregenerowane nogi prują znów do przodu. Wjechałem na bardzo przyjemną ścieżkę rowerową za Hajnówką i cisnę do Kleszczeli. Mijam jednego z zawodników (imienia nie pamiętam) – mówił, że noc nie była aż taka zimna jak poprzednia, a sam spał gdzieś na placu zabaw dla dzieci w śpiworze. Jednak noga mu nie podawała tak jak mi i szybko zostawiłem go w tyle. Dojeżdżając do promu w Mielniku mijam pierwszych uczestników gravelowego ultramaratonu „Wchód” – pozdrawiamy się wzajemnie mijając. Do promu dojeżdżam gdzieś koło 7. Właśnie dobił do brzegu. Na miejscu zastaję dwóch bardzo niezadowolonych z życia pracowników, którzy nieustannie marudzili, że muszą robić nadgodziny bo jest maraton. Postanawiam ich nie popędzać i wysłuchuje ich marudzeń jedząc przy okazji rogalika. W końcu płynę razem z innym uczestnikiem MRDP (nie pamiętam z kim). Panowie wyjątkowo się nie śpieszyli. Z drugiej strony brzegu Bugu Maciej Kordas ich pogania słowami „Panowie ja tu wyścig jadę!”. Dalej jechałem szlakiem GreenVelo – jadąc często ścieżką, która była w miarę przyjemna i zachowywała jako tako ciągłość – mijając cały czas gravelowców ze „wschodu”. Pogoda była pochmurna, ale w miarę ciepła. Dziś miała nastąpić jej zmiana na deszczową. Przed Włodawą zaczęło kropić, a później lać. Zatrzymałem się na MOR gdzie dołączył do mnie Maciej i przebrałem się pierwszy raz w zbroję przeciwdeszczową. Nie wiedziałem jeszcze, że ta zbroja będzie moim głównym ubiorem na MRDP. 

Doba 3 (355 km, sen 0h)

We Włodawie zatrzymałem się na popas w pierwszej lepszej jadłodajni – mocno obleganej przez uczestników „Wschodu”. Przysiadłem się do jednego z uczestników i zamówiłem solidny obiad. Tutaj spotkały się dwa różne światy – z odmiennym podejściem do tego jaki powinny wyglądać ultramaratony. Podczas gdy ja szybko połykałem wszystko to co przyniosła mi kelnerka – oni sobie urządzili biesiadę z piwkiem. A zupełnie mnie zatkała rozmowa z moim towarzyszem przy stoliku, który opowiadał mi, że dziś planował zrobić 200 km, ale nie dał rady bo imprezował dziś do późna w nocy. I to jest tak zwane „kolarstwo przygodowe”. W sumie w głębi duszy gdzieś zazdrościłem wyluzowanej jazdy i braku stresu o limit – który mieli bardzo duży. Jadę w deszczu przez Bory Sobiborskie samotnie już do końca dnia. Od Dorohuska zaczyna się największy koszmar drogowy – 44 km fatalnej połatanej prowizorycznie drogi, aż do Zosina. Jazdę wolno i zygzakiem w deszczu przeklinając ludzi, którzy za to odpowiadają. Robię to głośno – pochodzę z tego województwa i jeszcze niedawno wpływały tu moje podatki więc mi wolno. Jak już udaje mi się przejechać ten odcinek – za Zosinem wjeżdżam na przyzwoita krajówkę i mijam sznury ciężarówek czekających na przejściu granicznym. Dostaje smsowy alarm RCB – myślę sobie – „będzie wesoło”. Rozpadało się znów zdrowo. W buty na skarpetki wodoodporne, które przemokły włożyłem jeszcze przygotowane woreczki na psie kupki. Ogólnie tylko buty mam przemoczone i stopy – spodnie wodoodporne kupione na szybko, deszczówka oraz czepek na kask zdają egzamin. Rower cierpi – hamulce zapiaszczone. Do Hrubieszowa dojeżdżam w niezłej zlewie. Spotykam znowu Darka, który ledwo mówiąc opowiada mi o tym, że jeszcze nie spał – próbował w Hajnówce na przystanku i go policja obudziła. Ledwo stał na nogach, ale miał już jakąś kwaterę zaklepana w Hrubieszowie. Na mecie dowiaduję się, że nocleg nie wypalił i że musiał się czołgać aż do Tomaszowa Lubelskiego. Mnie też łamie sen. Pada okrutnie, a okoliczne przystanki PKS to dramat – pełnią funkcję szaletów wiejskich i wysypisk. Dowlekam się do Tomaszowa Lubelskiego gdzie robię przerwę na kolejną kawę. Jestem atrakcją dla podpitej młodzieży, która udawała się po alkohol do czynnej w nocy stacji. Ale nie dziwie się wyglądałem koszmarnie – cały przemoczony i cieknący wodą. Przejeżdżając dalej przez Tomaszów Lubelski, z za pleców wyjeżdża mi Grzegorz Rybkowski. Spał w hotelu i jest pełny energii. Jedziemy sporo razem zatrzymując się na stacji gdzieś w okolicach Korczowej, gdzie Grzesiek stawia mi kawę. Mimo kolejnej kawy mocno mnie już muli i Grzesiek postanawia mnie zostawić, a ja się snuje dalej powoli do przodu, własnym tempem. Próbuję gdzieś się zdrzemnąć, na przystanku jednak bezskutecznie tracąc czas. Z pomocą przed Medyka przychodzi deszcz, który znów skutecznie wyrwał mnie z sennego stanu. Wjeżdżam na krajówkę do Przemyśla. Rozkopana droga i duży ruch busów z Ukrainy – których kierowcy chyba nie słyszeli o tym, ze rowerzystów powinno się wyprzedzać zachowując odstęp. Na szczęście to był krótki odcinek – wjeżdżam na obrzeża Przemyśla i zatrzymuję się w Hotelu Albatros na śniadanie. Płacę 35 zł za bufet, robię toaletę doprowadzając się do porządku i stołowałem się dobre 40 minut. Restauracja pusta wiec bez skrepowania połykałem kolejna kanapkę i popijałem pyszną kawą z ekspresu. Nie spieszyłem się – za oknem ulewa. Po śniadaniu – miła niespodzianka – przestało padać. Uznałem to za dobry znak. MRDP Wschód zrobiony – czas na Góry MRPD. Jeszcze w Przemyślu pierwsze podjazdy. Niezbyt szybko, ale sprawnie się wdrapuję i wyjeżdżam z miasta. W końcu zdejmuje przeciwdeszczowe ciuchy i ogarnia mnie euforia. W końcu wjeżdżam na drogi, które dobrze znam i w końcu góry!

 

Doba 4 (228 km, sen 8h)

Po południu mam zaliczonych już kilka podjazdów w tym najdłuższy do tej pory do Arłamowa. Przysiągłbym, że te góry urosły od mojej ostatniej czerwcowej wizyty na Maratonie Podróżnika. Nie mam pary w nodze żeby robić je żwawo. Męczy brak snu. Jak już pokonuję ten podjazd czuje się jak Rafał Majka zdobywający tytuł króla gór. A to dopiero początek gór. Na dobrze znanej drodze do Ustrzyk Dolnych zaczynam zasypiać na drodze. Zaliczam przystanek, ale nie mogę zasnąć. Z trudem dopełzam do Ustrzyk Dolnych. Tam odżyłem po napoju energetycznym. Jadę jakby pewniej – w końcu to ostatni odcinek Bałtyk -Bieszczady Tour! Znam tu każdy zakręt. Dokucza bardzo duży ruch, migiem robię Żłobek, a później Czarną Górną – „dach BBT” gdzie tradycyjnie zatrzymuje się na punkcie widokowym podziwiać widoki. No i widok nie był najlepszy – w Bieszczadach wysokich czarne chmury.

Do Ustrzyk Górnych dojeżdżam jeszcze suchy, a po drodze dogania mnie Krystian Cholewa, który przejechał MRDP z pięknym czasem. Chwilę rozmawiamy, ale jego tempo było zdecydowanie szybsze. Mijam Zajazd Caryńska – ale tym razem nie ma tu mety. Nikt nie czeka – jest za to chmara turystów czekających na jedzenie – wiec ostatecznie zatrzymuje się barze Kermeros na kawie i ciastku żeby trochę ożyć. Jeszcze przed Wetliną na podjeździe dopada mnie deszcz – wiec kolejne podjazdy i zjazdy miałem zupełnie na mokro. Rozpadało się nieźle. Zdecydowanie nie miałem ochoty na kolejną noc w deszczu. W Cisnej zatrzymuję się na zakupach i dzwonie na pierwszy lepszy numer wywieszony na płotem z dopiskiem „noclegi”. Udaje mi się już za pierwszym telefonem. Rudera taka, że normalnie nie przekroczyłbym progu. Teraz nie wybrzydzam i od razu płacąc umówione 60 zł – nawet nie widząc pokoju. Szkoda czasu. Szybki prysznic i układam się do snu. Budzik ustawiam na 4 rano – alarm włączy się za 8h – luksus na który mogłem sobie pozwolić mając duży zapas czasu według mojego planu jazdy. Wstaję o świcie. Wcześniej Pani obiecywała, ze włączy ogrzewanie – ale rano grzejniki były zimne i nic mi nie wyschło. Ubieram się w to wszystko i schodzę na dół. Smaruje rudy już łańcuch i ruszam w dalszą drogę. Po wyjeździe z Bieszczad przestała padać mżawka. Było chłodno, ale za Komańczą już nie padało. Wjechałem w najpiękniejszy region w Beskidach – Beskid Niski i na dodatek przed południem zaczęło świecić słońce! Ja wyspany znów żwawo kręciłem prosto do Małopolski. Ruch żaden. Tereny przepiękne. Ostatni raz byłem tu w lipcu na Karpackim Hulace i jestem zakochany.

Doba 5 (313 km, sen 3h)

Wjechawszy na teren powiatu gorlickiego dostałem +10 do szybkości. Kręcę szybko i z bananem na ustach. Nakręca mnie pogoda i znane mi drogi. Po drodze spotkałem Maćka Kordasa po raz ostatni na trasie. Chwilę rozmawiamy po czym zostawiam go w tyle. W Tyliczu w Beskidzie Sądeckim wita mnie piękny nowy gładziutki asfalt – taki 10 na 10. Bardzo mi takich dróg brakowało na wschodzie. Szybko dojeżdżam do Muszyny gdzie chciałem coś zjeść – jednak nie znalazłem nic sensownego. Spotykam Przemka Ruda na skrzyżowaniu w stronę Piwnicznej Zdroju. Ruch spory więc nie jedziemy razem. W końcu w piwnicznej zatrzymuje się w pierwszej lepszej restauracji i po konsultacji z kelnerem zamawiam rosół, pierogi oraz kawę – bo obiecywał, że dostanę szybko, a ja nie miałem ochoty na kolejne jedzenie na stacji benzynowej. Nie kłamał, ledwo zdążyłem doprowadzić się do porządku w toalecie już miałem rosół na stole. Jechałem drogą na Stary Sącz mijając po czym odbiłem na Gołkowice Górne, które ostatnio odwiedziłem przy okazji wspinaczki na Przehybe na Karpackim Hulace. Droga odbiła na mała drogę w las. Okazała się być początkiem niezłego podjazdu – mozolnie zacząłem się wspinać.

Droga wąska i w pewnym momencie długo garmin pokazywał 14 i więcej procent. Jechałem zygzakiem nie mając już tyle sił. Nie byłem w stanie minąć się z samochodem z naprzeciwka – musiałem ustąpić mu drogi mając świadomość, że na takim podjeździe już nie ruszę i pchałem rower z buta. Jak nachylenie pokazało tylko 8% znów udało mi się wskoczyć. Zjazd był bardzo stromy. Droga była usłana białymi nowymi płytami. Ci którzy robili go na mokro zapewne schodzili z roweru. Ręce bolały od zaciskania hamulców. W końcu zjechałem i po chwili znalazłem się na dobrze znanej i bardzo ruchliwej drodze z Łącka przez Krościenko nad Dunajcem w stronę Nowego Targu. Zatrzymałem się na kawę na znanej mi już stacji. Zapadła noc więc ubrałem się w wszelkie możliwe odblaski. Ta część Małopolski jest najbardziej niebezpieczna dla rowerzystów – rozpędzona młodzież na blachach KNT oraz KTT bardzo szybko i niebezpiecznie jeździ. Na szczęście długo nie jechałem ta drogą i odbiłem na boczną w stronę Sromowców Wyżnych. Kolejny podjazd – ale już nie tak wymagający. Po prawej stronie, gdzie nie gdzie, widziałem taflę zalewu czorsztyńskiego, od której odbijało się światło księżyca oraz w oddali pięknie podświetlony zamek w Niedzicy. Zrobiło się bardzo zimno. Zmarzłem na zjeździe. W Niedzicy zatrzymałem się, aby ubrać wszystko co mam, wymienić baterie w tylnych lampkach oraz owinąłem stopy kawałkami folii NRC. Miałem nadzieje dostać się do schroniska na Głodówce i przespać się byle gdzie. Podjazd na Łapiszankę trochę mnie rozgrzał. A na samej górze był punkt widokowy przy kapliczce, na którym chwile przysiadłem. Grzbiety tatrzańskich szczytów rozświetlał księżyc. Niebo było zupełnie czyste. Widać było tysiące gwiazd i wydawało mi się, że akurat widziałem jakiś spadający meteor. A może to były halucynacje ze zmęczenia? Widok był magiczny. Asfalt był suchy więc jak pocisk runąłem w dół do Jurgowa. Kolejny podjazd w Brzegach ponownie mnie rozgrzewał. A ciągnął się on strasznie. Z oddali na samym końcu usłyszałem donośne szczekanie. Na prostej drodze już z 3 km od schroniska znów je usłyszałem tym razem blisko. Włączyłem czołówkę na tryb długiego światła. I moim oczom ukazały się para dużych odbijających światło psich oczu. Przy samej krawędzi drogi stał ogromny owczarek podhalański luzem. Szybka ocena sytuacji, przytuliłem się do prawej krawędzi jezdni z nadzieją, że za mną nie ruszy. Ruszył zaciekle szczekając. Skoczyłem do sprintu , którego by się nie powstydził Peter Sagan, a tętno wybiło na maksymalny poziom. Zryw się udał, zostawiłem go z tyłu – ale nie ryzykowałem, że mnie dogoni i cisnąłem mocno, aż do samego schroniska. Była gdzieś druga w nocy. Zatrzymałem się przy schronisku. Wysławszy smsowy meldunek o osiągnieciu PK15 postanowiłem poszukać miejsca do spania – może jest jakiś fajny leżak lub hamak. Ale było bardzo zimno więc jak nic wszedłem do środka – drzwi do schroniska były otwarte. Na korytarzu świeciło się światło. Za przeszklonym drzwiami jakiegoś salonu ze stołem i fotelami zauważyłem rower i jednego zawodnika, który rozłożył się na podłodze na materacu. Rozebrałem się i położyłem się spać na gołej podłodze. Jednak nie zasnąłem, obudził mnie kolega, który już nie spał – powiedział, że tu jest fotel i koc i żebym tam się zainstalował. Co uczyniłem i przespałem się finalnie dobre 3h, aż do świtu. Poranek był przepiękny. Czyste niebo i piękna panorama na Tatry. Ubrałem się pośpiesznie i zrobiłem, przed wyruszeniem, szybka sesję zdjęciową.

Ostatnie moje wizyty na Podhalu przy okazji jakiś maratonów nie rozpieszczały mnie widokami i okazji nie mogłem przegapić. Po jakiejś godzinie znalazłem się w Zakopanym. Na szczęście było bardzo wcześnie rano i ruch minimalny. Znalazłem otwartą cukiernie, gdzie postanowiłem zjeść śniadanie i wypić kawę. Trochę się zasiedziałem. Mieli pyszne drożdżówki. Jak wyjeżdżałem spotkałem Przemka Rude po raz kolejny i razem jechaliśmy w stronę Chochołowa. Okropna droga dla rowerzystów. W pewnym momencie jeden kierowca audi wyprzedzając inny pojazd wyjechał mi na czołówkę. Nie miałem gdzie uciec po prawej stronie miałem krawężnik i barierki. Przytuliłem się do niego ostro hamując i wykrzykując tradycyjne polskie pozdrowienia. Byłem przerażony, nie wiele brakowało. Wypiąłem nogę z pedału spd i chciałem się zatrzymać i cisnąć rowerem w krzaki. Podjechał do mnie Przemek widząc ta cała sytuację – był parę metrów za mną i spytał się czy wszystko w porządku. Ja odparłem, że tak. Wpiąłem się z powrotem. Nie zatrzymałem się i poturlałem się dalej… Oby jak najszybciej znaleźć się za Zawoją. Przeklęte Podhale. Na Orawie na drodze do Żubrzycy Dolnej ruch się uspokoił. Babia góra cała w ciemnych chmurach. Krowiarki zrobiłem z ogromna przyjemnością tym razem nie zatrzymując się tradycyjnie przy drewnianej tablicy „Babiogórski Park Narodowy” na zdjęcie, a od razu ruszając w dół. I to był błąd. Nie ubrałem się. Po drugiej stronie deszcz. Na dole byłem całkiem mokry.

Doba 6 (287 km, sen 4h)

Kolejne podjazdy już w pełnym deszczu. W Pewelku krótki przystanek na zakupy. Szybko znalazłem się w Beskidzie Żywieckim, na drodze do Żywca. Na szczęście w Milówce odbiłem na Szare gdzie był duży podjazd z końcówką 18% po płytach betonowych. Kolejny raz pchałem rower. Tutaj dopadł mnie pierwszy kryzys. Szybki telefon do przyjaciela podbudował morale. Ruszam w dalsza drogę. W górach pada ciepły deszcz. Zjeżdżam cały czas na hamulcu. W międzyczasie dostałem informację, o drugim wypadku na trasie na zjeździe w Stryszawie. Zjeżdżam jeszcze bardziej ostrożnie. Deszcz nie ustaje. Po jednej stronie góry pada, a po drugiej nie. Cały czas w zbroi przeciwdeszczowej. Pokonawszy wszystkie podjazdy zjechałem do rozkopanej Wisły – tutaj pit stop – kawa i kanapka oraz toaleta. Byłem wkurzony bo męska zajęta była przez jakaś starszą Czeszkę, a ja traciłem cenny czas. Przez moment nie padało – ale chmury cały czas gdzieś krążyły. W drodze do Cieszyna spotkałem rowerzystę z Cieszyna, gdzie jechałem, który był w temacie ultramaratonów, sam próbował swoich sił na Tour de Silesia. Rozmawiając o rowerach dojechaliśmy do Cieszyna gdzie znów zaczęło padać. Zatrzymałem się, aby się przebrać w zbroję. Na przystanku zajechał do nas kolejny kibic – który polował na uczestników MRDP. Zaczęło się oberwanie chmury więc zostałem na przystanku w tym towarzystwie. Przy okazji dowiedziałem się, że Robert Woźniak siedzi mi na ogonie. Ale również on gdzieś się schował, bo stałem tak dobre 20 minut, aż opad trochę się zmniejszył, a jego nie było widać. Była już noc, ja w deszczu mknąłem w stronę dobrze znanego mi z Tour de Silesia Godowa – rodzinnej miejscowości Pawła Pieczki gdzie ta znakomita impreza kolarska miała swoją bazę. Miałem już cel – dotrzeć do punktu w Gorzyczkach na 1924 km trasy – gdzie jeden z kibiców zorganizował punkt z serwisem, jedzeniem i miałem nadzieję – miejscem do spania. Za Jastrzębiem Zdrój wjechałem na ścieżkę rowerową nazywaną „Żelazny Szlak Rowerowy” – jest to droga rowerowa zbudowana na dawnym nasypie kolejowym wraz z miejscami odpoczynku. W końcu odpoczywałem od ruchu samochodowego. Droga dla roweru szosowego okazała się całkiem niezła – na pewno ciekawiej było by za dnia, a co chwile przebiegała mi drogę jakaś sarna, kot czy mysz. Na rodzinny wypad rowerowy taka ścieżka to super atrakcja. Wyjechałem już dawno z gór więc jechałem szybko, przestało również padać. W Gorzyczkach szybko znalazłem adres (ogromne podziękowanie dla Romana Kaczmarczyka! – wielka szkoda, że nie miałem okazji poznać i podziękować osobiście)– niestety na podwórku nikogo nie było – zupełna ciemność. Zgasiłem światła rowerowe i uruchomiłem czołówkę. Cisza. Przez chwilę zastanawiałem się, czy trafiłem pod dobry adres – a jeśli tak to może już punkt jest nieczynny. Na trawniku rozstawione były dwa stojaki rowerowe, trochę narzędzi, myjka ciśnieniowa oraz wiadro z wodą i odtłuszczacz w piance.  „Przynajmniej umyję napęd” – pomyślałem. Niestety myjka była odłączona od wody – a ja nie czułem się uprawniony do szukania źródła wody. Użyłem odtłuszczacza, wiadra i gąbki aby ulżyć cierpiącemu od piachu napędowi. Po krótkiej operacji w akompaniamencie szczekających psów napęd odzyskał blask – wytarłem znalezioną szmatka łańcuch i już miałem nakładać smar. Wtedy dostrzegłem, że w budynku gospodarczym na podwórku spod drzwi widać zapalone światło. Uchyliwszy je nieśmiało – moim oczom ukazał się raj. W środku było duże pomieszczenie. Na podłodze materace, śpiwory i dwóch drzemiących ultrasów – Przemek i Grzesiek. Przebudzili się jak wchodziłem. W tym raju było wszystko czego dusza zapragnie: jeszcze ciepła zupa, kawa, herbata, słodycze, drożdżówki, banany, piękna tarta z borówkami na talerzykach, a nawet piwo bezalkoholowe! Wypas… Po cichu oparłem rower i zabrałem się za jedzenie. Wtedy do rajskiej dziupli wpadł Robert Woźniak – równie głodny jak ja. Zjedliśmy wspólnie wszystko co było dla nas przygotowane, rozwiesiliśmy mokre ciuchy na przygotowanej suszarce do ubrań, podłączyliśmy powerbanki do ładowania i postanowiliśmy zawinąć się w śpiwory i uciąć drzemkę. Grzesiek i Przemek chrapali tak, że okoliczne psy wpadały w amok szczekając w niebogłosy. Robert klął na psiaki  oraz na brak zasięgu Internetu – chciał znaleźć jakiś hotel – bo w tym psim jazgocie stwierdził, że nie zaśnie. Ale odpuścił i się położył. A ja będąc gotowym na wszystko wyciągnąłem z sakwy stopery do uszu, przykryłem głowę śpiworem i odpłynąłem w parę sekund. Przed świtem obudził mnie chyba zapach kawy – Grzegorz był już na nogach. Na moją prośbę – zaparzył i dla mnie. Przebudził się również Przemek i Robert. Szybko ogarnialiśmy się pakując do sakw nieco mniej mokre ciuchy, jedząc drożdżówki i pijąc kawę. Na krótko przed wyruszeniem w dalszą drogę na punkt dotarł Kaziu – ten to ma dobrze – pomyślałem – cały apartament tylko dla niego. Będzie miał przez chwilę super spokój i utnie sobie mocną drzemkę. Ruszyliśmy we trójkę – Grzegorz pojechał chwilę wcześniej. Zajechaliśmy na pierwszą lepsza stację benzynową na kolejna kawę i hotdoga oraz przede wszystkim toaletę – jedynej rzeczy, której brakowało w Gorzyczkach. Po tym postoju rozdzieliliśmy się i jechaliśmy swoim tempem. Jechało się dobrze i szybko – ten fragment MRDP to był niespełna 200 km odpoczynek przed Sudetami. Po kolei minąłem Kietrz, Głubczyce, Prudnik – ruch był jeszcze nie duży. Za Otmuchowem wjechałem na drogę krajową 46 – niefajna droga – spory ruch TIR-ów oraz wiatr prosto w twarz. Męczyłem się okrutnie. Kotlina Kłodzka była już blisko, a nad górami wisiały szaro bure chmury. Po 11 wysyłam sms z meldunkiem:  „Nad Sudetami czarna chmura i pewnie ulewa. Jadę tam :)”

Doba 7 (216 km, sen 4,5 h )

Z ulgą zajechałem do Złotego Stoku – rozpoczynając sudecką cześć gór. Telepie mną na wybrukowanym centrum – nawet nie rozglądam się – mimo, że miasteczko wygląda na pierwszy rzut oka ładnie. Mijam je bez żalu – bo wiem, że gdzieś za miastem na podjeździe poluje na mnie Michał Sałaban, który specjalnie wziął urlop i wraz z moim drugim wrocławskim przyjacielem Tomkiem Karbowniczynem (jeszcze raz dzięki chłopaki za zaangażowanie!) postanowili wesprzeć uczestników MRDP w Kotlinie Kłodzkiej. Michał na rowerze – a Tomek stworzył samochodowy punkt wsparcia – oferując wszystkim napotkanym uczestnikom drożdżówki, picie, pompkę, żele i inne rarytasy. Tomek ambitnie podszedł do tematu i gonił samochodem za Pawłem Pieczką, żeby nikogo nie pominąć. Ja na podjeździe spotykam Michała. Chciałem go uściskać – ale nie pozwolił na to bo dzieciaki w domu miały jakiegoś wirusa i nie chciał ryzykować. Nie miałem mu tego za złe – mój zapach nie był najświeższy – co niestety sam czułem. Utkwiło mi w pamięci, że skomplementował mnie, że dobrze się trzymam w porównaniu do innych uczestników, których wcześniej spotkał. W wesołej atmosferze pokonywaliśmy piękny podjazd – zatrzymując się na chwilę przy sprawdzonym przez Michała źródełku z wodą i napełniając bidony. Zjechaliśmy razem do Lądka Zdroju gdzie Michał poprowadził mnie do najbliższego Orlenu – który był poza trasą. Tam zrobiliśmy krótki popas na spokojnie pogadaliśmy przy kawie i kanapce– po czym wróciłem na trasę, a Michał rozpoczął dalsze polowanie na innych zawodników obiecując, że jeszcze dojdzie mnie jadąc na skróty za Międzylesiem. Dawno nie byłem w Kotlinie Kłodzkiej – ostatni raz po ciemku na Maratonie podróżnika w 2017 roku. Wiele się tutaj zmieniło – podjeżdżając Puchaczówkę moim oczom ukazał się spory kompleks narciarski. Ostatni raz byłem tu wieki temu i na pewno nie było tu nic. Gdzie nie gdzie znów popadał deszcz – jak to w górach punktowo – z jednej strony góry słońce, a z drugiej orzeźwiający prysznic. Kilometry mi szły w miarę przyjemnie – a widoki były bardzo krzepiące. W Międzylesiu zatrzymałem się w supermarkecie Dino i zrobiłem duże zakupy oraz połknąłem na parkingu kilka pączków zapijając jogurtem. Dogonił mnie Przemek Ruda – ruszyłem za nim. Cały czas wspominał o ja miejscowości o nazwie Międzygórze. Zakręcony pomylił nazwy miejscowości, w których był wirtualny punkt kontrolny – z którego trzeba wysłać sms. A ja równie zakręcony nie skojarzyłem zupełnie czemu on o tą miejscowość pyta. Z błędu wyprowadził go Michał – który ponownie pojawił się na podjeździe czekając na nas. Razem pokonujemy kolejne kilometry, aż do skrzyżowania gdzie Michał musiał się z nami pożegnać.

Robiło się późno, a on chciał wrócić pociągiem do domu jeszcze tego samego dnia. Kolejne kilometry zupełnie wyparowały mi z pamięci. Pamiętam jedynie, że moim celem była Kudowa Zdrój – gdzie chciałem znaleźć nocleg. Michał przestrzegał – że to ostatnia sensowna miejscowość w tych stronach – bo dalej może być duży kłopot. Po zrobieniu długiego podjazdu do Zieleńca na zjeździe drogę przebiegły mi dwa wilki. Pierwszy raz widziałem te zwierzęta na żywo w naturze. Zjazd był długi. Marzłem okrutnie. Niestety dalej wjechałem w drogę krajową nr 8 – i zimno nie było moim jedynym zmartwieniem – ale również duży jak na tą porę ruch. Trząsłem się z zimna– tak, że aż cały rower latał na boki niestabilnie wśród mijających mnie tirów. W końcu dojechałem do Kudowej Zdroju. Z ulicy wypatrzył mnie Tomek – podjechał swoją mazdą i się zatrzymał. Mówił, ze wyglądam okropnie. A ja tylko trząsłem się z zimna. Zjadłem drożdżówkę chwile pogadałem, ponieważ spieszyłem się do cudem znalezionej kwatery.

Musiałem się rozgrzać, a ciepły prysznic i łóżko to było to czego potrzebowałem. Na szczęście adres nie był trudny do znalezienia. Przywitał mnie gospodarz i zaprowadził do środka. W salonie zostawiłem rower – wyciągnąwszy wszystko czego potrzebowałem, a pokój miałem na piętrze. Gospodarz patrzył na mnie z niedowierzaniem – jak mu powiedziałem, że jadę dookoła Polski, a to jest mój 2200 km trasy i wyjadę jeszcze przed świtem. Z trzy razy tłumaczył mi dając klucz, że drzwi są zatrzaskowe, a klucze żebym zabrał ze sobą i wrzucił do skrzynki w razie czego. To było zdecydowanie najbardziej luksusowe miejsce gdzie spałem na MRDP. Niestety nie było grzejnika łazienkowego elektrycznego, ale była suszarka do włosów. Włożyłem ją do buta i uruchomiłem. Jednak za moment wycofałem się z tego pomysłu. Jeszcze bym zasnął, zapomniał wyłączyć i puścił bym wszystko z dymem łącznie z sobą. Rozwiesiłem ciuchy gdzie się da, szybki prysznic, smarowanie i budzik na 3:45. Poranek był zimny i padała mżawka. Jechałem do Karłowa – w Górach Stołowych. Drugi raz w życiu i drugi raz w nocy – szkoda. Na podjeździe dogonił mnie Robert Woźniak. Chwile pogadaliśmy i Robert nieco mnie wyprzedził szybciej podjeżdżając, a ja go wyprzedziłem jak zaczął się dziurawy zjazd słynną droga stu zakrętów do Radkowa. Jechałem za szybko nie zwracając należytej uwagi na dziury i kamienie. No i zapłaciłem za to. Nagle usłyszałem syczenie przed kolejną serpentyną. Wyhamowałem rower przed zakrętem zjeżdżając na pobocze. Złapałem kapcia w przednim kole. Miałem szczęście – jechałbym trochę szybciej to na serpentynie mógłbym nie opanować roweru. Zeskoczyłem z roweru i wziąłem się za naprawę. Długo siłowałem się z oponą, która jak na złość nie chciała wyskoczyć z obręczy – nie pomagały mokre i zmarznięte dłonie. Robert minął mnie nie zwalniając – ja też go nie wołałem. Typowa usterka nie potrzebuję pomocy ani też nie mogę prosić o nią – w końcu jadę w kategorii Solo. Gdy już udało mi się włożyć nową dętkę – przykręciłem wężyk pompki CO2 i puściłem gaz. I tu popełniłem błąd – przez pośpiech nie odkręciłem zaworu presta w dętce. Zmarnowałem pierwszy nabój. Jak uruchomiłem drugi – to nie przykręciłem wystarczająco mocno wężyka do zaworu – część gazu uciekła. Ale opona się napełniła – ciśnienie było niskie – ale wystarczające. Nawet stwierdziłem, że tak będzie lepiej – czekają mnie lubuskie bruki i to poprawi znacząco komfort jazdy. I z takim niedopompowanym nieco kołem przednim dojechałem do mety – to była moja jedyna usterka sprzętowa. Całe szczęście bo na tej awarii zużyłem wszystkie dwa naboje, które miałem ze sobą – w przypadku kolejnych czekała mnie perspektywa uciążliwego pompowania ręczną pompką. Gdy ruszyłem dalej Robert był już daleko. Straciłem dużo czasu. I nawet nie myślałem go gonić – z resztą nadal zjeżdżałem. Ale już wolniej – omijając dziury co było prostsze w świetle poranka, który w międzyczasie nastał. W ponurej pogodzie pokonywałem kolejne już mniejsze podjazdy po przygranicznych zapuszczonych dolnośląskich wioskach i miasteczkach, w tym urokliwym Chełmsku Śląskim – znanym z zespołu zabytkowych drewnianych domów tkaczy.

Doba 8 (306 km, sen ok. 2h)

Popołudniu kilometry leciały bardzo wolno. Mimo solidnych kilku godzin w łóżku noga nie podawała. Tej doby czekały mnie Karkonosze – ostatni fragment gór MRDP, w tym kilka większych podjazdów takich jak przełęcz Kowarska. Wdrapałem się z wyraźnym trudem na nią i zjechałem do Kowar.  Bardzo ciekawe miasto – z zabytkowym centrum położonym nad rzeką płynącą w zabudowanym korycie – a raczej kanale z licznymi małymi mostami. Kolejne miejsce do odwiedzenia na spokojnie i pozwiedzania. Niestety to maraton i nie ma czasu na turystykę mimo pokusy i jechania cały czas z dużym zapasem czasu według własnego planu jazdy. A zapas czasu topniał w oczach bo tempo miałem ślamazarne. Otuchy i sił dodawały długie rozmowy telefoniczne podczas podjazdów. Góry miały taką zaletę, że praktycznie na każdym dłuższym podjeździe zakładałem słuchawki na uszy i dzwoniłem czy to do domu czy do przyjaciół i prowadziłem w miarę komfortowo rozmowy – bo nie było takiego szumu wiatru przez to, że wdrapywałem się na podjazdy na młynku (miękkie przełożenie 34/34) wolno oszczędzając bolące już mocno kolana. Na zjazdach za to prosiłem Kasię, aby po prostu opowiadała mi co słychać w domu, co się dzieje na trasie itp. Pęd wiatru wszystko zagłuszał i wyciszała sobie w takich momentach głośnik telefonu. Tych rozmów brakowało mi na płaskich fragmentach – gdzie aby porozmawiać raczej trzeba było się zatrzymywać – a na to nie miałem zbytnio czasu bo każdy postój to były raczej zakupy, toaleta czy posiłek. Na szczęście monitoring GPS działał bardzo dobrze – mimo kilku wad jak spore opóźnienie czy wieszająca się mapa nie było sytuacji, że moja kropka znikała. Więc rodzina była spokojna bo mogła sobie podglądać na żywo gdzie jestem, jak szybko jadę czy nawet sprawdzać ile baterii ma jeszcze mój nadajnik GPS. No i zawsze wiedziałem czy ktoś z pozostałych zawodników jest blisko mnie. A dziś dokuczała mi wyjątkowo samotność bo nie spotkałem nikogo. Za długim i męczącym podjazdem w Szklarskiej Porębie był super szeroki i łagodny zjazd do Świeradowa Zdroju – biegnący obok słynnego „zakrętu śmierci”. Zjeżdżało się dobrze – asfalt był suchy – tego dnia już nie padało. W końcu dotarłem do Świeradowa. Za nim koniec gór – ale jeszcze w tej samej miejscowości czekała mnie ostra ścianka, o której opowiadał mi Michał i którą zgodnie z jego radą planowałem robić z buta, żeby nie zamęczyć kolan. Bezpośrednio przed nią samochodem podjechał do mnie kibic ze Szczecina – którego imienia nie pamiętam (pozdrawiam!). Zagadał mnie tak, że wjechałem na tą ściankę. Po niej zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu chwilę pogadać. To był już koniec gór – poczułem dużą ulgę. Teraz czekały mnie już tylko nic znaczące hopki. Góry MRDP to był zdecydowanie najtrudniejsza i wymagająca cześć maratonu. Zwłaszcza, że dużą cześć przejechałem w deszczu. Teraz już z górki – zacząłem Zachód MRDP i zostało mi jeszcze tylko 850 km. Niestety PK w Świeradowie był za centrum – nie zrobiłem zakupów – a zbliżał się wieczór. Musiałem pilnie znaleźć sklep – czekała mnie całonocna jazda na terenach słabo zurbanizowanych i nocą. Zajechałem do pierwszego otwartego wiejskiego sklepu. Niestety nie było w asortymencie suchych skarpetek. Ale mieli ciastka. Dosiadłem się do ławeczki dla lokalnych piwoszy i w ich towarzystwie zacząłem połykać cześć jedzenia zapijając jogurtem. Po paru minutach podpici starsi panowie nie wytrzymali ciekawości i zapytali się gdzie jadę itd. Jeden Pan nie uwierzył zarówno w to, że jadę tak długi maraton ani to, że robię to sam bez wsparcia sponsorów, a przede wszystkim, że nikt mi za to nie płaci. Nie miałem ani czasu ani ochoty na dalsze bezcelowe dyskusje i pojechałem dalej. Teren był lekko pofałdowany – jechałem w stronę Zgorzelca mijając po drodze mniejsze miejscowości. Zgorzelec wczesną nocą tętnił życiem. Jechałem po centrum brukowanymi ulicami mijając liczne otwarte puby, restauracje i inne nocne atrakcje jakie oferowało miasto.  Nie zatrzymywałem się, za miastem wjechałem w mrok. Dalej już było kilka mniejszych miejscowości i słynne kilometry bruków.

Niektóre były wyremontowane a niektóre słabej jakości. Jechało się po tym źle – oferowały dodatkowy nieprzyjemny masaż całego ciała. Na jednym odcinku chcąc oszczędzić sobie wstrząsów zjechałem na piasek na poboczu – jednak ten był mokry i chcąc ominąć grząską kałuże wskoczyłem z powrotem na bruk. Koło mi się uśliznęło – wylądowałem na prawym boku. Leżałem chwilę przerażony i nie mogąc wypiąć lewej nogi z pedału wspominałem dobrą radę Roberta, żeby nie kombinować i jechać po mimo wszystko po bruku – bo próby ominięcia mogą różnie się skończyć. Byłem głupi, że nie posłuchałem się jednego z najbardziej doświadczonego „ultrasa” w naszym kraju. Wstałem w końcu – łokieć zbity, ale na szczęście rower był cały – musiałem jedynie uwolnić zakleszczony między ramą, a najmniejszą zębatką kasety łańcuch. Pierwsze rysy na rowerze – bolą najbardziej, bo łokieć się zagoi, a to już niestety nie. Dalsze bruki jechałem już zaciskając zęby. Przejazd przez bory dolnośląskie utkwił mi w pamięci. Jechałem pustą i praktycznie prostą drogą leśną. Na chwilę się zatrzymałem i zgasiłem wszystkie światła. Niebo było zupełnie czyste i widać było tysiące gwiazd. Zaczęło mnie mulić co potęgowała rzadka mgła znad rzeki Nysa Łużycka. Za lub przed miejscowością Przewóz znalazłem ładny „hotel pks” – wyciągnąłem śpiwór z przedniego dry baga pierwszy raz od rozpoczęcia MRDP. Wsunąłem się do środka i uciąłem ok 2h solidną drzemkę. Noc nie była jakaś bardzo zimna, a co mnie zaskoczyło nie było wcale komarów. Przebudziłem się przed świtem – na śniadanie wypiłem energetyka zagryzając bananem i ruszyłem w dalszą drogę. W Trzbielu nad ranem zajechałem do stacji paliw LOTOS. Zamówiłem hotdoga z kawą. Pani z obsługi na pytanie czy mogę siąść na podłodze i zjeść zaprosiła mnie na krzesełko przy ladzie. Porozmawialiśmy dłuższą chwilę. Dowiedziałem się, że tej nocy parę godzin wcześniej był również Robert. Pani z obsługi początkowo myślała, że jest pijany bo do środka chciał wejść z rowerem co mnie rozbawiło. Na pewno musiał wyglądać tak jak ja – czyli nędznie przez chłód i zmęczenie. Po ok 2 h dotarłem w końcu do promu w Połecku na rzece Odra i punktu organizowanego przez Tomka Ignasiaka wraz z jego lubą – Kasią. Miałem pecha. Prom był już na moim brzegu i czekał. Tomek szybko zabrał się za czyszczenie napędu w rowerze, a Kasia częstowała mnie kanapkami, jajkiem na twardo i ciepłą herbatą. Zdążyłem połknąć jedynie dwie – a apetyt miałem ogromny – w tym czasie mój rower był już zaparkowany na promie, a ja dostałem jeszcze jedną na drogę i kubek herbaty wziąłem na prom. To był jak pit stop w formule 1 – byłem tam może z 10 minut, a miałem ochotę posiedzieć i dłużej pogadać. Dowiedziałem się, że przede mną był Grzesiek i zmarznięty Robert – którego żeby rozgrzać zainstalowali w środku samochodu. Tomek powiedział – że już dalej nie ma bruków tylko piękny i równy jak stół asfalt – nie kłamał. Dalsza droga była super.

Doba 9 (309 km, sen 4h)

Na drodze przed Słubicami – miejscowością graniczną z Niemcami w końcu cywilizacja, ale również spory ruch samochodów. Zatrzymałem się na hamburgera na dużym parkingu. Dowiedziałem się, że za mną kilkanaście kilometrów na promie zebrała się całkiem spora grupka zawodników. Jest szansa, że w końcu kogoś spotkam. Nieoczekiwanie wyszło słonce. Zatrzymałem się przy drodze w lesie przed miastem i w towarzystwie dwóch całkiem ładnych, uśmiechniętych o bałkańskiej urodzie Pań siedzących przy drodze wyciąłem mokre skarpetki z sakwy i rozwiesiłem żeby podeschły trochę. Jechałem do Słubic pod wiatr co wysysało energię, ale za miastem odbiłem na północ więc miałem go z boku. Przed Kostrzynem nad Odrą zrobiłem krótką przerwę na kawę. Dowiedziałem się, Dominik Deja jest niedaleko i cały czas zmniejsza tą odległość. Super – napisałem do niego sms, żeby mnie gonił. Połknął przynętę, ale ja również zwiększyłem tempo żeby mu nie ułatwiać zadania i trochę podgonić. Jednak Dominik miał więcej pary w nogach i dogonił mnie mimo tego, ze za Kostrzynem dopadła nas obu ulewa i trzeba było na szybko się ubierać. Ja dodatkowo wciskałem na siebie spodnie przeciwdeszczowe i przez to zrobił to szybciej niż planowałem. Miło było wspólnie jechać. Cel mieliśmy wspólny – restauracja Mc Donald w najdalej wysuniętej na zachód miejscowości Osinów Dolny. Zamówiliśmy po kilka cheeseburgerów i czymś do picia. Przez chwilę, się zastanawiałem czy przeskakując przez rów z rowerem do restauracji nie przekroczyłem niechcący granicy. Większość klientów tej cudownej jadłodajni była z Niemiec. Patrzyli się na nas jak na kosmitów i komentując po niemiecku i śmiejąc się. Nic sobie nie robiłem z żartów tłustej niemieckiej młodzieży to raz. Dwa, że na pewno zwracaliśmy na siebie uwagę z naszych workowatych ubrań skapywała woda – dwóch wariatów na rowerach w solidnym deszczu to musi być niecodzienny dla nich widok. Pogoda znów była parszywa. Było już dla nas jasne, że będzie trzeba szukać gdzieś ciepłego łóżka. Ja za cel obrałem Szczecin i jakiś hotel. Dominik celował w Goleniów. Oba plany miały sens. Przystąpiliśmy do realizacji. Dominik ruszył pierwszy – ja chwilę dłużej się ociągałem. Za Cedynią przestało na chwilę padać. Ja pełny nadziei na pierwszym przystanku postanowiłem zdjąć spodnie, w których było mi za ciepło. Dogonił mnie Piotrek Baranowski. Na szczęście zaraz był podjazd więc dogoniłem go bez trudu i chwilę pogadaliśmy. Był kompletnie przeziębiony i w dodatku miał za sobą przygody żołądkowe. Twardy zawodnik – mimo problemów nie wywiesił białej flagi i jedzie dalej i to solidnym jeszcze tempem. Na podjeździe znów zaczęło padać i znów się zatrzymałem zakładając z powrotem spodnie, które zdjąłem 15 minut wcześniej. Dogoniłem go drugi raz. Zaczęło się ściemniać, a jechaliśmy przez piękne wzgórza za Cedynią. Szybko jednak się rozdzieliśmy i znów zaczęła się samotna walka. A padało coraz mocniej. Jechało się ciężko. Spory ruch, odbijające się na mokrym asfalcie światła samochodów oślepiały. Miałem dość deszczu. Do Szczecina dojechałem późno. Przejechałem go jak w transie omijając zarówno wirtualny PK jak i hotel, w którym się chciałem zatrzymać. Musiałem się wracać przez duże skrzyżowanie. Jak stanąłem na wypiętej z pedału nodze – jakby chrupnęło i poczułem przeszywający ból. Achilles w prawej stopie miał dość. Jakoś udało się odnaleźć hotel i wejść po schodach na drugie piętro wraz z rowerem. Miałem chwilę niezłą zagadkę – bo w wiadomości email jaką dostałem poprzez booking.com była informacja, że drzwi będą zamknięte i mam sobie sam otworzyć kodem. Byłem potwornie zmęczony i czytanie ze zrozumieniem szło mi kiepsko. Dlatego dobra chwilę mi to zajęło zanim otworzyłem sobie drzwi. Hotel był przeciętny  – trzygwiazdkowych – jakich zwiedziłem już w swoim życiu dziesiątki. Zaletą było to, ze był przy samej trasie i to, że obsługa zostawiła mi zapakowane śniadanie w lodówce. Wywiesiłem wszystkie mokre ciuchy gdzie się dało, włączyłem klimatyzację na osuszanie, prysznic, smarowanie i sen – budzik ustawiłem luksusowo na 4 rano – to miał być mój ostatni sen przed metą. Wyjechałem przed świtem robiąc sobie wcześniej kanapki na drogę z tego co miałem w lodówce. Nie padało, więc jechało się nieźle. Za Goleniowem wjechałem na drogę serwisową wzdłuż drogi S3 do Świnoujścia. Była puściutka – tego mi było trzeba – położyłem się na lemondce i żwawo sobie kręciłem. Na niebie szybko poruszały się chmury, było wietrznie, aż w końcu zaczęło znów padać. Szybko przebrałem się w zbroję przeciwdeszczową pod mijanym wiaduktem. Przed Wolinem droga ekspresowa zamieniła się w zwykła krajówkę, na którą musiałem wjechać – a nie miałem ochoty bo był bardzo duży ruch, a pobocze wąskie. Dopadło mnie kolejne oberwanie chmury. Szybko schroniłem się pod dachem przystanku autobusowego, pod którym był już Pan w średnim wieku na skuterze. Przystanek był mały więc blisko siebie czekaliśmy, aż deszcz się uspokoi.

Ruch był za duży – ciężarówki pędziły jak do pożaru, a w takich warunkach byłem słabo widoczny mimo dnia, kamizelki odblaskowej i włączonych świateł. Dalsza droga była mi doskonale znana z Bałtyk Bieszczady Tour. Ale pierwszy raz jechałem nią w druga stronę. W Międzyzdrojach deszcz się uspokoił. Wpadłem na szybką kawę na stacji benzynowej. Zmienił się kierunek wiatru i co gorsza przybierał na sile. Na wybrzeżu wiał od północnego – wschodu. Coraz mocniej. Po wyjechaniu z hopek pokrytych lasem w Wolińskim Parku Narodowym na otwartej przestrzeni, każdy powiew wiatru spychał mnie na pobocze. Siostra do mnie napisała „czujesz powiew morskiej bryzy?” ja jej odpisałem, że aż za bardzo, dodając mnóstwo łaciny podwórkowej w wiadomości. 

Doba 10 (300 km, sen ok 2h)

Ostatnią dobę zacząłem zgodnie z moim planem jazdy. „Jak w zegarku Doba i 300 do mety. Nakurwiaj!” – dopingował Michał. Pogoda i wolniejsze tempo zjadły cały uzbierany zapas czasu – to mnie martwiło. Jedna poważna awaria i może być problem. I ten wiatr. Na moje pytanie wysłane na stronę MRDP na temat tego czy wiatr się uspokoi Michał odpisał mi, że co najwyżej lekko się odkręci w stronę północy. Mam przerąbane. Zamiast dostać wymarzony wiatr w plecy i do mety dojechać w nocy to musiałem walczyć o życie i limit. Pierwszy raz od startu pojawił się stres o to czy zdążę na czas. Jechało się okropnie – walka z wiatrem wysysała szybko siły, a jechałem bardzo wolno – wręcz się czołgałem, ze średnią prędkością 15 -18 km/h. Patrząc na garmina uświadomiłem sobie, że robię 50 km w 4h! Każdy podmuch to było uderzenie i przesunięcie mnie na skraj osi jezdni. Musiałem korygować tor jazdy – i w efekcie jechałem zygzakiem. Zjawisko potęgował fakt, że sam jestem bardzo lekkim kolarzem, a na MRDP mój rower był wyposażony w zabudowany sakwą trójkąt ramy co działało jak żagiel. Szprychy areo w moich kołach wydawały dźwięk jak wycie. Całe ciało miałem spięte. Ręce mocno zaciśnięte w dolnym chwycie drętwiały. O jedzeniu czy piciu w trakcie jazdy mogłem zapomnieć. Nieco lżej było kiedy wzdłuż drogi rosły drzewa lub jechałem przez las. Dominik mi przypomniał w sms, że w Kołobrzegu jest kolejny Mc Donald. Więc moje myśli skupiłem wokół tego co sobie zamówię oraz tym, że za Ustką trasa nieco się oddala od morza i zmienia kierunek. Kołobrzeg okazał się bardzo nieprzyjaznym miejscem. Kierowcy na mnie trąbili i obok biegła jakaś gówniana ścieżka rowerowa zrobiona z kostki brukowej, która zaczynała się i kończyła z zaskoczenia. Miasto szeryfów drogowych (z miejsca przepraszam wszystkich normalnych czytelników z tego miasta!). Nic dziwnego, że Michał prosił mnie abym zostawił gdzieś moje DNA w widocznym publicznym miejscu. W Mc Donald tłum. Ja się nie rozsiadam za bardzo tylko robię zamówienie na wynos – jem kilka burgerów i ruszam w dalszą drogę. Gdzieś za Kołobrzegiem doganiałem rowerzystę z sakwami przymocowanymi po bokach roweru. Jechał jak ja zygzakiem. Gdy go dogoniłem okazało się, że to Tomasz Nowak – zawodnik MRDP. Nie dało się jechać obok siebie czy swobodnie rozmawiać. Droga była ruchliwa, a niebawem zaczęliśmy jechać przez morskie kurorty takie jak: Ustronie Morskie czy Mielno. Ruch spory – w Mielnie dodatkowo droga po płytach. Wszędzie piesi pchający się pod koła. Nie rozumiem fenomenu tego miejsca – wszędzie kicz. Za Łazami na chwilę trasa zmieniła kierunek na południe – wzdłuż brzegu jeziora Jamno. Na chwilę wiatr pomógł. Ale to był krótki odcinek. Po tym jak się zatrzymałem Tomek mi odjechał i już się nie spotkaliśmy. Znów zaczęła się samotna walka. Miałem coraz mniej sił robiłem coraz częstsze postoje, a na dodatek zaczęło się ściemniać. Wyjeżdżając z Darłowa niepotrzebnie wszedłem w dyskusję z kierowcą BMW, który zrównał się ze mną i agresywnie chciał wyjaśnień czemu nie jadę ścieżką rowerową. Nie było zakazu. Ścieżka była po drugiej stronie – mogę tak jechać – ale on wie swoje i chciał pokazać swoją rację grożąc, ze mnie zepchnie do rowu i gwałtownie zbliżając bok samochodu do mnie. Niepotrzebna konfrontacja. Zahamowałem i zjechałem na ścieżkę. Dość miałem agresji kierowców na drodze. Droga dla rowerów oczywiście skończyła się z 200 metrów dalej wraz z końcem miasta – typowe. Na szczęście zjechałem w boczną i mało ruchliwa, ale słabszej jakości drogę. Ponieważ na chwilę oddaliłem się od sąsiedztwa wybrzeża teren był pusty – niezurbanizowany. Panowała totalna ciemność, a na horyzoncie paliły się tylko liczne czerwone światełka wiatraków z elektrowni wiatrowych. Wiatr mną targał byłem już bardzo zmęczony. Bezskutecznie próbowałem uciąć sobie drzemkę przy jakimś skrzyżowaniu na przystanku. Jednak jeszcze nie było późno i za dużo samochodów było na drodze żeby zasnąć. Turlałem się dalej, przed Ustką biegła ładna droga dla rowerów. Z ochota na nią wskoczyłem. W końcu dotarłem do Orlenu – ostatniego na trasie i wyznaczonego jako miejsce gdzie musze zrobić zapasy przed metą. Nie było hot dogów – za to była kawa i kupiłem dużą garść słodyczy i napoje energetyczne, które mi miały starczyć do mety. Zasypiałem na stojąco w kolejce do kasy. Kawa nie pomogła. Musiałem gdzieś się przespać. Wyjeżdżając spotkałem Marka Miłoszewskiego, z którym parę minut porozmawiałem. Jak się dowiedział, że zamierzam gdzieś spać to słusznie mnie pouczył, że ryzyko jest duże niewyrobienia się w limicie. Ale ja musiałem to zrobić, byłem zajechany w trupa i te ostatnie 133 km były dla mnie ogromną odległością. Znalazłem wygodny „hotel pks” w środku drugiej wsi za Ustką. Wsunąłem się w śpiwór i momentalnie zasnąłem. Obudził mnie przejeżdżający rower. Wyszedłem ze śpiwora – otworzyłem kolejny napój energetyczny i szybko wskoczyłem na rower. Czułem się znacznie lepiej, a na dodatek moje nadzieje się spełniły i wiatr oddalony od wybrzeża był słabszy. Mogłem kontynuować walkę. Teren był pagórkowaty noga nawet podawała. Wyprzedziłem kogoś – chyba Kazia – który zatrzymał się gdzieś przy przystanku. Później spotkałem Irka Szymochę – zamieniłem dwa zdania i pchałem dalej. Robiło się widno. Następnie dogoniłem Grzegorza Szamrowicza, który na mój widok przyśpieszył i wyprzedził mnie z powrotem. Ale regeneracja się opłaciła i zdecydowanie miałem więcej sił więc szybko zostawiłem go za sobą. Spotkaliśmy się jeszcze na ostatnim PK Gniewno – gdzie zatrzymałem się na chwilę, aby odsapnąć. Ze wszystkich osób, które mnie minęły jak spałem nie zdołałem jedynie dopaść Marka. Zacząłem czuć metę – zostały 33 kilometry. Ale niestety znów jechałem w stronę morza – więc wiatr był coraz silniejszy. Dawał popalić szczególnie przy jeziorze Żarnowieckim – gdzie na otwartej przestrzeni wyraźnie się rozpędzał i uderzał ze zdwojoną siłą. Za jeziorem był zaskakująco spory podjazd – ostatni raz zrzuciłem łańcuch z dużego blatu. Zjazd był suchy, ale mimo to jechałem hamując. Bałem się jechać szybko – bo silny podmuch może mnie wyprowadzić z równowagi. Za zjazdem kierunek idzie centralnie na północ. Pod wiatr. Dla mnie lepiej. Przynajmniej mną nie buja. Adrenalina uderza coraz mocniej i cisnę ile sił. Docieram do Karwi i skręcam na wschód. Ostatnie 10 km pędzę na złamanie karku. Zaskoczyła mnie ostatnia hopka przed Jastrzębią Górą – ale nawet nie zrzucam z blatu – jest krótka. Wstaję z siodełka i wjeżdżam do miasteczka jadąc po brukowanej drodze. Po paru minutach skręcam na latarnię gdzie jest parę metrów kostki brukowej. Drogę przecina mi nastoletnia wolontariuszka pokazując, aby skręcił w lewo. Mimo adrenaliny łapie o co chodzi – chcą abym przejechał przez ustawioną bramę. Zmiana kierunku jazdy wyhamowała mnie i na metę dojeżdżam już wolniutko się tocząc. Witają mnie wolontariuszki robiąc duży euforyczny hałas. Ja nie czułem wybuchu radości, a raczej ulgę, że zmieściłem się w limicie z czasem 237 h i 40 min.

Dziewczyny nie dały mi w sumie czasu na wybuch radości, całowanie ziemi itd. Ustawiły mnie na schodach latarni i kazały pozować. Ok – nie ma problemu robię to z przyjemnością. Rower w górę, medal na szyję i szybka sesja na pamiątkę. Na ławce siedział Marek – wyprzedził mnie 20 minut i teraz odpisywał na smsy. No właśnie. Mój telefon milczał, patrzę a skrzynka sms w moje prostej noki 105 zapchana – czego nie zauważyłem pędząc do mety. Kasuje wszystkie wiadomości wysłane, żeby zrobić miejsce na kolejne wiadomości. I po chwili dostaję dziesiątki smsów z gratulacjami. Postanawiam odpisać na wszystkie, ale już z Gościńca Ori. Chwilę gadam ze wszystkimi w tym z żoną Darka. Ale zostało mu jeszcze trochę kilometrów, a ja się szybko wychładzam na tym wietrze, wiec nie czekam na niego tylko mniej więcej po pół godzinie jadę do bazy MRDP – zjeść coś, wsiąść szybki prysznic i najważniejsze przebrać się w czyste cywilne ubranie, którego nie miałem na sobie 10 dni.

Podsumowanie.

Maraton Rowerowy dookoła Polski 2021 był to najdłuższy i najtrudniejszy maraton jaki jechałem. W tej edycji była rzeźnia pogodowa, która skutkowała wycofaniem się wielu świetnych i teoretycznie mocniejszych niż ja zawodników – oraz były dwa poważne wypadki w górach na zjazdach.

Była to kolarska przygoda życia. Odyseja po nieznanych mi w większości terenach. Niesamowicie odpocząłem psychicznie odcinając się zupełnie od świata zewnętrznego na te 10 dni niewiele się kontaktując z innymi – i zupełnie odcinając od internetu czy spraw bieżących nie związanych z wyścigiem. Liczyło się tylko ja, rower i droga. I nie dojechałbym do mety gdyby nie wsparcie wielu osób. Przed startem puściłem informacje do wszystkich znajomych oraz kolegów i koleżanek z firmy Visiona, w której pracuje – z prośba o doping. Dzięki temu czułem w sobie ogromną presję i determinację. Nie mogłem zawieść wszystkich, którzy mnie obserwują, a to pchało mnie do przodu i ani razu nie myślałem o wycofaniu się. Dostałem dziesiątki wiadomości sms w trakcie trwania MRDP – dziękuje wszystkim za nie!

Dziękuję Kasi za ogromne wsparcie w przygotowaniach przed i w trakcie trwania MRDP – a szczególnie za długie rozmowy telefoniczne na podjazdach i emocje jakie dostarczały mi jej relacje z tego co się dzieje na przodzie wyścigu. Tomkowi i Michałowi, którzy bardzo się w to zaangażowali za smsowy serwis pogodowy i wsparcie w Kotlinie Kłodzkiej. Ogromne podziękowania również dla Daniela Śmieja oraz wszystkich wolontariuszy za perfekcyjną organizację maratonu i wspaniałą atmosferę. Dziękuję również wszystkim kolegom spotkanym na trasie: Grześkowi, Dominikowi, Robertowi, Przemkowi. Marcelowi, Kaziowi, Maćkowi oraz innym za towarzystwo i rozmowy.

Poniżej mała analiza planu jazdy vs. rzeczywistość. Zapas czasu miałem praktycznie do dziewiątej doby. Mizerne tempo w drugim tygodniu jazdy skonsumowała cały zysk czasowy i ostatnią dobę jechałem już na styk z planem.

Ze Stravy:

Zrobiłem kilka PR!

Z garmina:

Damian Pałyska

Przełącz na pełną wersję witryny