Rafał Jędrusik – relacja MRDP 2017
MRDP 2017 – relacja
Prolog
Pierwsza myśl o wzięciu udziału w Maratonie Rowerowym Dookoła Polski 2017 wykluła się tuż po ukończeniu jego górskiej części w 2015. Skoro ukończyłem góry, to czemu nie spróbować całości. W początkach 2017 myśl stała się na tyle wyraźna, że przystąpiłem do oswajania z nią moją drugą połówkę. Po w miarę „pozytywnym” odbiorze dokonałem odpowiedniego zapisu. Klamka więc zapadła, powiedziałem A … teraz trzeba przygotować się na B, C i tak dalej…
W ramach przygotowań zamierzałem wziąć udział w minimum trzech całodziennych wyprawach. Planowałem „Grassora”, „P1000J” i jakiś jeszcze bliżej nieokreślony rajd … Oczywiście kręciłem do pracy, z pracy, po pracy, ale były to odległości rzędu, 30, 50 czy też 100km , a to zdecydowanie za mało. Plany, planami a życie życiem. Udało mi się przejechać tylko Grassora, zresztą z dość kiepskim wynikiem, ale za to z 24h w siodle. Przed „P1000J” dorwał mnie jakiś kręcz szyi, tak że udział stał się niemożliwy, a trzeci rajd stał się mrzonką wskutek braku czasu i innych okoliczności rodzinnych… Do tego, starając się przygotować jak najlepiej, wybrałem się na przejażdżkę z Malborka do Laskowic Pomorskich wieczorem tego dnia w którym ta potężna wichura nawiedziła właśnie obszar mego przejazdu. Jakimś cudem przeżyłem… Niestety dwóm harcerzom się to nie udało :(. Życie toczyło się dalej więc przyszedł czas na B i 19.08 tuż przez 11 stawiłem się przy latarni w Rozewiu mając nadzieję, że przy odrobinie szczęścia uda mi się sukcesem zakończyć tę rowerową przygodę.
Etap I: Rozewie – Sokółka
Po krótkiej mowie Daniela Śmieji – pomysłodawcy tego rajdu, z lekkim opóźnieniem bo o 12:10 ruszyliśmy w trasę. Zgodnie z wskazówkami mieliśmy podzielić się na kilka grup i tak jeszcze się nie ścigając dojechać do Świbna by razem promem przeprawić się do Mikoszewa. Podział się dokonał, ale na tyle luźny, że nie czułem się nim związany… Przeskakiwałem więc z grupy do grupy… Gdzieś po 10km zorientowałem się że nie włączyłem nagrywania śladu na Endo… W kilku ciepłych myślach przywołałem się do porządku, włączyłem record i popedałowałem dalej. Gdzieś za Puckiem zdecydowałem się przyspieszyć tak by do Trójmiasta wjechać w miarę w czubie… Pierwsze światło już tę przewagę zniwelowały. Przejazd przez Redę, Rumię i Gdynię to niezbyt chlubny wyczyn. Jazda kilkudziesięciu rowerzystów w korku między pasami, pośród przerażonych kierowców czasami bez zachowania zasad zdrowego rozsądku nie przysporzyła chwały rowerowej braci… Tak dojechałem do Sopotu, gdzie wypisałem się z przejazdu główną arterią i skręciłem na dolny Sopot. Kierując się drogami i ścieżkami, które znam z codziennych dojazdów do pracy, na prawidłowy szlak dołączyłem we Wrzeszczu… I tak już samotnie, swoim tempem dojechałem do Sobieszewa. 2km przed wjazdem na prom skręciłem na „Przystań u Kostka”. Tam spotkałem Gavka wraz z nieznanym mi kolegą. Zamówiłem pierogi z serem i pierwsze na trasie bezalkoholowe, mając nadzieję iż wyrobię się na prom na 16tą. Gavek z kolegą też mieli podobne dylematy, bo swoje zamówienie poprosili na wynos. Ja swoje pierogi dostałem w miarę szybko, jeszcze szybciej je wchłonąłem tak że na prom stawiłem się o 15:58 … Niestety już odpłynął… Wraz z kilkunastoma innymi kolegami czekaliśmy na następny. W międzyczasie uzupełnienie zapasów i inne luźne rozmowy. Grupa która dostała się na wcześniejszy prom całe szczęście czekała na drugim brzegu … Tam padło hasło „go” no i ruszyłem w swą samotną wyprawę wokół kraju …
Peleton powoli się rozciągał. Pomyślałem więc, że jedyną okazją by jeszcze wszystkich pozdrowić będzie wyprzedzenie ich na w miarę płaskim odcinku do Elbląga. Chyba, lub prawie chyba mi się to udało. Przynajmniej miałem takie wrażenie. Właśnie na tym odcinku wyprzedziłem Ryśka, jak się okazało mojego towarzysza niedoli na prawie 2000km, jak i na którymś z podjazdów Remka. Ryśka niby wyprzedziłem, ale de facto to stworzyliśmy niedozwolony w tej kategorii tandem. Raz ja jechałem z przodu, raz Rysiek. Raz 100m różnicy między nami, czasami 200m a nawet i więcej, by po jakimś czasie pokręcić ramię w ramię. Rysiek szybszy pod górę, ja szybszy na płaskim. Kilometry przyjemnie leciały. W Braniewie stwierdziliśmy, że czas byłoby zjeść coś ciepłego przed nocą. Zjazd na pobocze… Poszukiwania knajpy. Jest. Jest też pierś z kurczaka w panierce … Czekając na zamówienie uzupełniamy bidony jak i batony. Zeszło nam aż 42minuty. Widać to niestety na drugim punkcie gdzie bo tyle też mniej więcej do najlepszych. Mniemam że Ci najlepsi też zatrzymywali się na coś ciepłego, ale zajęło im to mniej czasu. Wówczas żaden z nas tego oczywiście nie analizował, ani się nie przejmował. Każdy miał swój plan na walkę z trasą. Liczył się wynik na mecie a nie poszczególnych punktach. Najedzeni ruszyliśmy dalej. Zaczęła się noc. Lepsze i gorsze asfalty przeplatały się z płaskimi lub mniej płaskimi odcinkami. Myślę, że tej nocy jechaliśmy jeszcze w miarę sprawnie bez żadnego zamulania. Kolejny postój chcieliśmy sobie zrobić w Bartoszycach na Orlenie. Niestety 2km zjazd z trasy okazał się porażką bo Orlen był już zamknięty. Niezbyt przejęci ruszyliśmy dalej. Jakieś tam zapasy jeszcze były. Tu muszę wspomnieć o przedziwnych umiejętnościach mego współtowarzysza, który to przebiegu całej trasy nauczył się na pamięć, tak że wiedział mniej więcej gdzie jest kolejna stacja paliw, nie mówiąc że w newralgicznych momentach stawał się nawigatorem… To co nie udało się w Bartoszycach udało się kilkadziesiąt kilometrów dalej na stacji bodajże Moya … Jako że nie było nic ciepłego, to uzupełniliśmy bidony i batony… Po kilkunastu minutach, dalej w trasę … Kolejne km, kolejne punkty. Gdzieś przed Gołdapią nastąpiło nasze pierwsze rozstanie z Ryśkiem, tak że na Orlen tamże wjechałem sam. Chyba już dniało. Tam 2 hot-dogi, kawa plus pierwsze spotkanie się z niezłomnym Wiechem. Parę słów, życzenia szerokości i w drogę. Po chwili znów spotkanie z Ryśkiem, który nie wjeżdżał na stację, ale chyba trochę przymulał. Znów razem, ale osobno… Jedziemy dalej. Rysiek wspomina coś że w Szypliszkach chyba się zdrzemnie w jakimś zajeździe. Ja na razie ambitnie twierdzę, że jadę aż do nocy. Przed Wiżajnami znów rozstanie. W międzyczasie wyprzedza mnie jakiś kolega na rowerze Orbea. Od Ryśka później dowiaduję się, że to Wojtek Gubała. Swoją drogą kolega ma niezłą nogę. Nie dość, że na prostej wyprzedził mnie dość swobodnie, to klasę pokazał na podjeździe. W pierwszej chwili pomyślałem „kozak na płaskim”, górka zweryfikuje. No i stety niestety musiałem zwrócić szacunek koledze, bo na górce jeszcze mi dołożył :) nic to … jechałem dalej… Kolegę Wojtka wyprzedziłem po jakimś czasie gdy zjechał do pit-stopu. Tak dociągnąłem do Sejn, gdzie w spożywczaku uzupełniając zapasy zapytałem o jakąś restaurację. Dostawszy namiary – restaurację namierzyłem i śniadanie kupiłem. Za dwadzieścia parę ziko, jajecznica, pieczywo, wędlina, kawa … Jak na tamtą chwilę wypas… Najedzony stwierdziłem że się przebiorę w lżejszy zestaw, bo się cieplej robi… Po porannej toalecie i przebraniu musiałem zweryfikować plany … W tzw międzyczasie zaczęło kropić … Znów przebierka, tym razem na bardziej wilgotne warunki … W Sejnach był PK5. Tam jeszcze do Kosmy traciłem raptem 50 minut. Później już coraz więcej. Do Ryśka traciłem dwie minuty, ale chyba się tam rozminęliśmy …
Nic to … W drogę… Zaczęło się niewinnie od kropienia. Trochę bardziej, trochę mniej ale kapało. Już w takich warunkach za dobrze mi się nie jechało. Rysiek gdzieś się zawieruszył, deszcz się rozkręcał … Szlag… W międzyczasie zaczęło lać. Ta ilość wody szybko zweryfikowała nieprzemakalność mojego goretexu… Od wody już mnie nie izolował, za to trochę jej wchłonął. Dobre tyle, że jak pedałowałem to nie było mi zimno… Komfort jazdy jednak drastycznie spadł… W takich warunkach doczłapałem się do Kuźnicy – PK6, gdzie o dziwo do Kosmy traciłem tylko godzinę 18minut… Tam czekając pod daszkiem, aż chmura przykręci trochę spust wody, dojrzała we mnie decyzja że w takich warunkach to ja nie jadę. Dopiero godzina 15ta a mimo to zapada decyzja – spadam na nocleg. Z trudnością pogrzebałem w telefonie i namierzyłem zajazd w Sokółce. Sprawdziłem trasę, szybka weryfikacja z którego punktu trasy najbliżej do Sokółki i w drogę.. Tam też widziałem po raz kolejny Wojtka Gubałę. Również wyglądał jak ktoś, kto ma już dość takich warunków … Kolejne straszne kilkanaście km aż do Malawiczy Górnych z których to nastąpił zjazd z trasy i długa prosta do Sokółki. Zajazd… Prysznic… Pranie… Obiad… Drugi obiad… Trzy browary… Suszenie ciuchów… W głowie zaś myśl taka „Jak taka pogoda się utrzyma, to dojadę może do półmetka, oddam GPSa i zjeżdżam do Zakopca na PKP…” Szybki SMS do Ryśka, gdzie jestem, jakie warunki itp… Długo nie czekałem a Ryśka ujrzałem… Też miał dość … Tego popołudnia dochodzimy do wniosku, że z nas to „principessy” a nie ultramaratończycy … Wypoczynek. Sen. 12 godzin. Pobudka. Jest – nie pada.
Statystyka: Dystans – 601.05; Śr. prędkość netto – 26.52; Śr prędkość brutto: 21.975
Epizod II: Sokółka – Ustrzyki Górne
Pobudka przed szóstą. Szybka toaleta + sudokrem na cztery litery. No i śniadanie – swoją drogą to jedyny zajazd na trasie który serwował śniadanie od godz. 6:00. Na rowerach jesteśmy od 06:40. Nie pada, wychodzi słońce, lecimy. Wbijamy na Malawicze Górne i jesteśmy na szlaku. Skrót przez tarkę – dobrze, że w dzień a nie w nocy. Przed Narewką, mijamy Włóczykija – parę zdań, życzenia szerokości i do przodu. W Narewce przerwa na batony i bidony. Tam kupuję najlepsze drożdżówki na trasie. Po pierwszej powrót po jeszcze trzy… Lecimy dalej. Wiatr zawiewa gdzieś z boku. Sporadycznie przeszkadza, czasami pomaga. Koło drugiej docieramy do Siemiatycz. Swoją drogą w tych okolicach chciałem zakończyć epizod I. Tu szybka narada z Ryśkiem jemy tu, czy gdzieś dalej. Wyszło gdzieś dalej. Jedziemy. Ciśniemy ponad 30 próbując uciec przed nadciągającymi chmurami… Przed Bugiem stajemy na światłach bo przez most ruch wahadłowy… Tam dorywa nas owa chmura co nas ścigała. Trochę nas moczy, ale znośnie, a po 5 minutach już jej nie ma … Jedziemy dalej. Za Bugiem trochę się zdziwiłem – Województwo Mazowieckie – mapy dokładnie nie studiowałem i tego się nie spodziewałem. 2km za mostem sucha droga… a było tak blisko, by być suchym …
Lecimy. Po tej ilości snu noga wciąż dobrze kręci. Za Konstantynowem uzyskujemy dodatkowy bonus. Dostajemy wiatr centralnie w plecy: +5 do prędkości -5 do zmęczenia. Tak dojeżdżamy aż do Terespola. Tam na wjeździe krótki postój pod daszkiem bo zaczęło padać. Jest tam jeden z naszych. Niestety nie zapamiętałem kto… Wykorzystując przerwę szukam jakiejś knajpy. Coś tam znajduję. Po paru minutach jedziemy dalej bo przestało padać. Z powodu błędów nawigacyjnych do restauracji trafiamy z lekkim opóźnieniem robiąc dwa kółka zamiast jednego… Nic to. Ja zamawiam karbonarę, pierogi ruskie + piwo. Rysiek bierze podobny zestaw, no może bez piwa. Czekając na zamówienie dołączają do nas dwaj Nasi. Łukasz z Wrocławia i Paweł z Krakowa. Robi się mała biesiada … Konsumujemy, rozmawiamy, świeci słońce – jest miło. Ale nie ma to tamto – samo się nie przejedzie. Ruszamy do Zosina – najdalej na wschód wysunięty punkt naszej trasy i jednocześnie najdłuższy przejazd pomiędzy punktami kontrolnymi. Nastroje ciągle dobre. Jest jeszcze zapas sił. Wiatr boczny z zachodu, słaby. Powoli się ściemnia. Ostatnie batony i bidony tego dnia uzupełniamy we Włodawie. Tam w sklepie spożywczym spotykamy Naszego. Przebiera się na noc… My po uzupełnieniu zapasów robimy to samo. Ruszamy dalej. Nadchodzi noc, a stan dróg coraz gorszy. Do tego temperatura spadła ciut za nisko… W okolicach rzek docierała do 5 stopni, przy dość dużej wilgotności. Nie było to miłe. Na górkach było już koło 7, a i wilgoć mniejsza. Jedziemy dalej. Chyba gdzieś przed Zosinem dojeżdżamy do trójki Naszych, z których znałem już Dodoelka, a towarzyszyli mu Mxdanish i chyba Jark (wnioskuje to po czasach na punktach). Kręcimy tak parę km ramię w ramię, ja gadając sobie z Dodoełkiem a Rysiek z Mxdanishem… Życzenia szerokości i dalej.
Takiej nocy jak ta dawno nie widziałem. Gwiazdy na wyciągnięcie ręki i ta bezkresna czerń niezmącona światłami ludzkich siedlisk. Tego nie zapomnę… Za Hrubieszowem zaczęliśmy trochę zamulać. Trochę doskwierał chłód, trochę trud już prawie przejechanych 500km… Do tego przed Tomaszowem Lubuskim zaczęły się podjazdy… ale w końcu do Tomaszowa dojechaliśmy. Tam wbiliśmy się na Orlen gdzie oprócz batonów i bidonów poszły dwa hot-dogi i kawa. Zeszło tu nam trochę czasu, jako że było tuż po świtaniu i nie było łatwo się ogarnąć. Po kilkunastu minutach dotarła tu trójka naszych których wcześniej minęliśmy. W międzyczasie dzwoni do mnie Wigor, iż gdzieś nieopodal śniadaniuje i zaprasza. Niestety oddzwoniłem zbyt późno, czyli po śniadaniu, tak że w tej okolicy się nie spotkaliśmy. Jedziemy dalej. Do Przemyśla rzekłbym że trasa się dłużyła. Drogi nie były najgorsze, ale my już zmęczeni i przymuleni. Dodatkowo jeszcze przed Przemyślem kawałek ruchliwej krajówki… brrrr… Nie lubię takich. Do Przemyśla dotarliśmy przed 10tą, wyjechaliśmy po 12tej. Najpierw były poszukiwania knajpy by zjeść coś konkretnego. O tej porze nie było łatwo, tak więc korzystając z porady autochtona wylądowaliśmy w barze koło dworca PKP. Mimo wczesnej godziny zamówiłem jakieś danie obiadowe, a że było mało to na deser naleśniki z serem. W międzyczasie zaczęło padać, więc wziąłem jeszcze bezalkoholowe. Gdy gęstość deszczu się zmniejszyła opuścił nas Cezary, który to dołączył na rynku w Przemyślu i towarzyszył nam przy śniadaniu. Po kilkunastu minutach my też stwierdziliśmy, że ruszamy bo przestało padać. Wiadomo „prinicpessy” nie lubią pedałować na mokro :). Ale, że w międzyczasie Rysiek stwierdził, że musi odnaleźć bankomat, to do Ustrzyk wyruszyłem samotnie. Rysiek miał mnie dojechać po drodze…
Ten odcinek już znałem z GMRDP 2015. Teraz jechałem go samotnie. Wspomnienia odżywały. To „tu” złapałem pierwszą gumę, tak że wszyscy mi odjechali. To tu zaczęły się podjazdy gdzie zacząłem doganiać tych wolniejszych. To tu ciągnął się długi podjazd, ale żeby aż tak długi (12.5km) to nie pamiętałem … No w końcu wspiąłem się na przełęcz w Arłamowie. Tu szybkie przyodzianie kurtki bo zaczęło padać i dalej w dół… Jeszcze dwa podjazdy i dwa zjazdy i są: Ustrzyki Dolne. Tam przerwa na batony i bidony i znowu w górę. Ten odcinek pamiętałem lepiej bo była to końcówka BBT sprzed roku. Wtedy robiłem go nocą, teraz jeszcze za dnia. Wiedziałem że mnie czeka przeprawa z Czarną Górą, a później lekko, ale pod górę aż do Ustrzyk Górnych. Tym razem do rozprawy z Czarną Górą podszedłem zbyt ambitnie. Nie wiem, czy jechałem za mocno, czy nastąpiło zmęczenie materiału, ale po przeprawie z tą górą mój lewy Achilles stwierdził, że ma dość i nie pozwoli się tak dłużej traktować. Trochę dałem mu odetchnąć wyjmując stopę z buta i opierając ją na bucie. Tym sposobem zmieniłem na tyle kąt kręcenia stopę, że z lekkim tylko bólem dotarłem do Ustrzyk Górnych. Tam miałem, zarezerwowany jeszcze w Przemyślu, pokój w Hotelu Górskim. Szybki prysznic, kolacja, pranie, suszenie (pomieszczenie kotłowni) … W międzyczasie dociera Rysiek. Schodzę ponownie do restauracji na piwo z Towarzyszem podróży. Oprócz Ryśka dotarli tu jeszcze Przemek Ruda i jeszcze jeden nieznany mi kolega. Szybkie piwo, wymiana myśli, pożyczenie maści od Ryśka na przemęczone ścięgno i spać …
Statystyka: Dystans – 713.5; Śr. prędkość netto – 24.6; Śr prędkość brutto: 20.03
Epizod III: Ustrzyki Górne – Głodówka
Pobudka koło szóstej, czyli sen ponad ośmiogodzinny. Szybkie ogarnięcie siebie i roweru. O śniadaniu można zapomnieć. Mimo że się za nie zapłaciło to można je zjeść dopiero od dziewiątej. Sic! Przed siódmą jesteśmy już na rowerach. Zahaczamy z Ryśkiem o jedyny spożywczak w Ustrzykach. Szybkie uzupełnienie zapasów plus śniadanie. Dojeżdżają dwaj nasi. Jednego z nich ratuję kabelkiem do telefonu… Miałem jeszcze dwa w zapasie… Jedziemy. Najpierw się wspinamy, za chwilę zjeżdżamy i tak kilka razy. W międzyczasie ubieramy się, za chwilę rozbieramy. I tak do Cisnej, gdzie robimy kolejne zakupy… Pogoda powoli się poprawia. Za chmur wychodzi słońce. Dojeżdżamy do Komańczy. Tym razem nie przegapiam/y skrętu w lewo (tak jak GMRDP). Raz że jazdę z Ryśkiem (zna trasę na pamięć), dwa – korzystam już z nawigacji. Jedzie się nam dobrze, lub nawet bardzo dobrze. Długi sen zrobił swoje.
Dojeżdżamy do Nowego Żmigrodu. Tu wpadamy do przydrożnej restauracji na obiad. Czas oczekiwania – jedna godzina!!! Zjazd dożynkowy księży z całej okolicy!!! Całe szczęście na dole jest pizzeria. Wpadamy na dół i zamawiamy po dużej. Rysiek ma wątpliwości czy sobie z taką poradzi, ale okazało się że niepotrzebnie. Weszła! W międzyczasie uzupełnienie zapasów i płynów. Ja oczywiście pobudzam się złocistym trunkiem. Rysiek wodą. Co kto lubi?! Przerwa dość długa, ale było warto.
Lecimy dalej. Dobrze że zrobiliśmy przerwę. W Gorlicach drogi jeszcze mokre. Musiało padać z pół godziny temu. Nas ominęło. Oby tak dalej. W Ropie skręcamy w lewo. Za chwilę podjazd. Ponad 200m w pionie. Rysiek oczywiście rwie do przodu, bo twierdzi, że takie górki to on najbardziej lubi… No cóż. Ja swoim tempem za nim. Droga cały czas w górę. Po chwili ścianka w Banicy. Tuż przed nią zacząłem pisać smsa, że jestem na punkcie – dokończyłem już na górze. W trakcie podjazdu się nie dało. Za chwilę kolejny podjazd przed Mochnaczką. I znów wygrywamy! Tu zaczął się długi zjazd aż do Starego Sącza… Poszedł szybko. Za Starym Sączem, chyba na Orlenie zaliczamy przystanek na batony i bidony. Jedzie się nam wciąż dobrze, mimo że już zmierzcha. Zaczyna padać. Zatrzymujemy się na przystanku. O! Tam jest już jeden z Naszych. Marek Duda. Rozmawiamy dobrych kilkanaście minut. Deszcz chciałby się rozpadać, ale się boi… Pierwszy spod przystanku rusza Marek. My parę minut za nim.
Do Krościenka docieramy już jak jest ciemno. W międzyczasie minęliśmy gdzieś Marka. Jeszcze parę km i skręt w lewo. Od razu dostajemy na twarz podjazd na Haluszową. Daliśmy radę. Zjazd do Niedzicy i dalej pod górę. Zaczyna się 20km podjazd pod Łapszankę, tu ostatni raz tego dnia widzę Ryśka. Poszedł w górę jak kozica. Ja swoim tempem zaliczam Łapszankę jak i podjazd pod Głodówkę. Przed drugą w nocy wjeżdżam do schroniska na punkt. Rysiek szamie już pierwszą porcję pierogów. Też zamawiam takowe. Wymieniam GPSa, domawiam browara, odpoczywam… W międzyczasie prysznic, drugie piwo, drugie pierogi i … Spać…
Statystyka: Dystans – 338.1; Śr. prędkość netto – 21.6; Śr prędkość brutto: 17.9
Epizod IV: Głodówka – Wisła
Pobudka po trzech godzinach z haczykiem. Obok śpi Daniel. Jak zasypiałem to na „jego” łóżku spał ktoś inny. Kalejdoskop! Ubieram się. Szukam Ryśka. W moim pokoju go nie ma. Idę do drugiego (mieliśmy od dyspozycji dwa pokoje po 6 łóżek) – też go nie ma… Patrzę na telefon. Też nic. Myślę. O żesz w mordę!!! To ja z nim 4 dni prawie ramię w ramię, a On mi bez pożegnania odjeżdża… Tego się nie spodziewałem… Nic to. W sumie nic sobie nie obiecywaliśmy!!! Idę na dół, zamawiam śniadanie i zaczynam centrować tylne koło. Już zeszłej nocy czułem, że trochę bokami robi. O żesz w mordę!!! Jedna ze szprych, zbyt mocno naciągnięta, wyrwała się z obręczy i zrobiła się wielka locha. Całe szczęście że wzdłuż, a nie w poprzek. Ogarniam jakoś pozostałe szprychy by dało się jechać. Mam nadzieję, że w Zakopanem jeśli nie wymienię obręczy to dostanę chociaż nowe koło. Ruszam. Gdzieś po drodze po raz pierwszy łamię chyba regulamin. Proszę telefonicznie kumpla by sprawdził mi adresy i godziny otwarcia serwisów rowerowych w Zakopanem. Jadę do jednego z nich. Jest godzina 9ta. Wchodzę i pytam o szosową obręcz na 24 dziury. Pan mi na to że tylko na zamówienie. „To ja zamawiam za 15 minut”. Pan mi na to że tak to się nie da… „To poproszę o nowe koło szosowe”… – Tylko na zamówienie… I weź się z takimi dogadaj… Poprosiłem więc o wycentrowanie koła na 23 szprychach i pojechałem dalej…
Był ranek, więc przebicie się przez Zakopane nie było jeszcze takie trudne. W miarę sprawnie dojeżdżam do Czarnego Dunajca. Gdzieś po drodze mija mi właśnie 5ty dzień wyprawy. Spoglądam na licznik. Wyszło coś koło 1700km . Myślę sobie „nie jest źle” – jest szansa na wyrobienie się w owych 9ciu dniach, które sobie założyłem jak i obiecałem żonie. Koło jakoś się sprawuje. Na zjazdach czuje, że jest lekko owalne, ale da się jechać.
Na przełęcz Krowiarki wdrapuję się w marę sprawnie. Wkurzają mnie tylko drogowcy, którzy naprawiając drogi wypełnienia posypują małymi kamykami. Się zagapiłem raz i w coś takiego wjechałem. Obie opony oblepiły się kamykami i trzeba było stawać by się tego pozbyć. W Zawoji skręt na Stryszawę. Tuż za skrętem zakaz wjazdu – roboty drogowe. Pytam drogowców, „czy przejadę” – kiwają głowami. Jadę pod górę. Droga rozryta i dużo nierówności, ale jakoś się jedzie. I tak do momentu gdy trasa trochę zyskała procentów. Wtedy to staram się zrzucić na najlżejszy bieg…. I tu ZONK!!! Tylna przerzutka, która już swoje dostała, schodzi zbyt daleko w stronę koła i zabiera ze sobą ową luźną szprychę która wyrwała się z obręczy. Wszystko się blokuje! Nie wytrzymuje tego najsłabszy element, czyli hak przerzutki! Jestem uziemiony na amen. Ten pociąg już nie pojedzie!!! Jestem załamany! Zrozpaczony wspinam się z trepa aż do Stryszawy. Przysiadam na ławce i siedzę tak z 10minut, aż mi nerw puścił. Nie ma co się wkurzać, trzeba działać. Dzwonię do kumpla i opowiadam co i jak. Łamię chyba drugi raz tego dnia regulamin, prosząc by rozeznał gdzie w okolicy Stryszawy jestem w stanie kupić hak do Treka Domane. Sam zabieram się do roboty. Wykręcam przerzutkę, wyrzucam kilka przęseł łańcucha bo się powyginał i próbuję spiąć go na krótko. Całe szczęście wziąłem dodatkową spinkę do łańcucha. Bez niej musiałbym skuwać łańcuch… W międzyczasie dzwoni kumpel. Jest! Znalazł serwis, który ma taki hak. Powietrze trochę ze mnie schodzi, ale daleko jeszcze do pełni zadowolenia. Próbuję kręcić swoim nowym napędem, ale nie idzie za dobrze. Łańcuch jest zbyt długi i skacze po kasecie… Kolejne skracanie łańcucha, kolejny raz nieudane… No to jeszcze raz. Teraz jest OK. Da się jechać. Fakt że maksymalnie 18km/h, ale dobre i to. Do Żywca jest raptem trzydzieści parę kilometrów. Jakoś dam radę. Całe szczęście ów serwis jest prawie na trasie maratonu. Niestety radzę się wujka „Google” o najkrótszą trasę rowerową. No i dostaję za swoje. Trzeba było jechać trasą maratonu. Odległość praktycznie ta sama, ale po asfaltach, a nie po leśnej drodze, która mną nieźle wytrzęsła … W końcu dociągam do Żywca. Znajduje ów serwis i już po drugim słowie właściciela, wiem że trafiłem pod dobry adres. Moim wybawcą okazał się Jarek właściciel sklepu i serwisu „SPORT PASJA” – aktywny kolarz i pasjonat rowerowy pełną gębą. Szybko dogadujemy się co do zakresu naprawy. Oprócz złamanego haka do przerzutki, muszę dokupić jeszcze łańcuch (bo stary już poszatkowany), nową kasetę (bo stara już nie przyjmie nowego łańcucha) oraz nowe koło (bo na starym nie będę ryzykował). Koszt wyprawy właśnie się podwoił. Nic to. W tej chwili priorytetem stało się ukończenie maratonu w czasie. Ja idę coś zjeść do „Krówki”, a Jarek działa z moim rowerem. Wracam po niecałej godzinie. Rower jeszcze na stojaku serwisowym. Jarek jednak robi wszystko co w jego mocy i po extra kilkunastu minutach jestem gotowy do drogi. Wyposażony w nowe koło (mavic ksyrium elite – swoją drogą nie polecam) jak najprędzej staram się wbić na trasę maratonu. Parę km i jestem. Z powodu awarii tego dnia tracę ponad 5 godzin. Nie ma to tamto, trzeba jechać. Założyłem że dojadę do Wisły, gdzie w międzyczasie zarezerwowałem sobie nocleg. Wcześniej musiałem się zmierzyć ze ścianką za miejscowością Szare, z którą to przegrałem 2 lata wcześniej na GMRDP. Łatwo nie było, ale wygrałem. Był tu chyba najwolniej przejechany kilometr na trasie: 7 minut i 25 sekund. Później niewiele łatwiejszy podjazd do Koniakowa, po czym zjazd do Istebnej. Szkoda że już po zmierzchu, bo trzeba było heblować ze względu na stan drogi. Jeszcze tylko jeden podjazd i zjazd już na nocleg w Wiśle. Tam szybki prysznic, pranie ciuchów i sen … 6 godzin snu. Tego było mi trzeba.
Statystyka: Dystans – 179,6; Śr. prędkość netto – 20,86; Śr prędkość brutto: 13,47
Epizod V: Wisła – Jagodzin
Pobudka przed piątą. Po kilkunastu minutach już na trasie. Na Orlenie w Wiśle standard: dwa hot dogi plus kawa. Przy wyjeździe z Orlenu źle skręcam i przez ponad kilometr jadę nie w tę stronę. Trochę mnie dziwiło że trasa wiedzie pod górę, bo wydawało mi się że powinna w dół… Weryfikacja na nawigacji i nawrót… Dalej już bardzo sprawnie. Pierwsza setka ze średnią ponad 27km/h. W miarę płasko więc się jedzie. W międzyczasie przerwa na drożdżówki w sklepie. Po wyjeździe spotykam Emesa. Chwilę rozmawiamy i lecę dalej… Dostaję info od Wigora, że gdzieś śniadaniuje za Laskowicami. Wbijam do niego. Męczy jajecznice. Ja po dwóch drożdżówkach, zamawiam tylko bezalkoholowe. Wypijam prawie na hejnał i lecę dalej. Kolejna stówka – średnia tylko ponad 25… Widać już zmęczenie materiału … Do Złotego Stoku znów pod wiatr, tak jak dwa lata temu. Docieram tam i wbijam się do znajomego już baru (z GMRDP) dla TIRowców: zupa, 2xpierogi plus browar. Lekko wypoczęty ruszam na podbój Kotliny Kłodzkiej. Idzie mi dobrze, albo i nawet bardzo dobrze. Na podjazdach nie zamulam, tylko napieram. Jaworowa, Puchaczówka, podjazd pod autostradę sudecką idą jeden za drugim… Trzecia setka ze średnią 20 z hakiem. Niby mało, ale w górach to już coś. Powoli się ściemnia. Mijam Zieleniec i zjazd do Kudowy. Tu dłuższy postój. Tym razem na Shellu: hot dog plus kawa. Jest w miarę ciepło… Jedzie się wciąż dobrze. Teraz droga stu zakrętów. Poszło. Zjazd już mniej przyjemny bo ciemno.
Gdzieś koło Nowej-Rudy mijam Wiecha. Ten to jest niezmordowany. Niby wolniejszy ode mnie, ale jednak szybszy. W Głuszycy wyprzedzam Pawła Walerczyka. Jedziemy trochę podobnym tempem, bo co jakiś czas mijam się z jego samochodem wspierającym. Coś się dzieje… Dobre to, bo czuję że zamulam … Gdzieś za Unisławiem Śląskim wyprzedzam nocującego w okolicy Ryśka, który to dojechał tu z Gavkiem po tym jak mnie zostawił w Zakopanem. Myślę, ha dorwałem Cię „zdrajco”, ale wiem, że on wypoczywając nad ranem ruszy pełen wigoru. Ja w tym momencie dogorywałem. Baterie były na wyczerpaniu, a jednostka centralna miała wydolność coś koło 20%. Kolejna setka znów minęła ze średnią koło 20km/h, więc niby nie było źle, ale organizm wołał już o sen. Tak dojeżdżam do Lubawki. Wjeżdżam na Orlen. Hot dog plus kawa. Proszę o zgodę na zalegnięcie w kącie i takową dostaję. Kimam tak ze 30 minut dochodząc do wniosku, że to nie to. Jadę szukać noclegu. Zajeżdżam pod jedyny hotel w Lubawce, a tam kartka „brak wolnych miejsc”. Jest jeszcze zajazd. Dojeżdżam, dzwonię, słyszę dzwonek za oknem, ale nikt nie odbiera… Cóż za niegościnna miejscowość. Chcąc nie chcąc ruszam dalej… Wiem że zapowiadali deszcze na tę noc… Miałem nadzieję że deszczyk który popadał gdy odpoczywałem na Orlenie to było właśnie to. Niestety myliłem się.
Po kilkunastu kilometrach od Lubawki, gdzieś koło Miszkowic dopada mnie letnia burza. Najpierw kryję się pod drzewem, ale po minucie wiem że ono mnie nie uchroni. W pobliżu oprócz jakiejś starej stodoły nic nie ma. Pada porządnie więc ruszam pod stodołę. Niestety dach nie wystaje zbytnio poza mury więc leci na mnie. Nie ma wyjścia. Opieram się mocno o drzwi stodoły tak że robię sobie 20cm przestrzeni, zarzucam kurtkę na głowę, wrzucam kask pod dupę, opieram rower o siebie i w tej pozycji lekko zasypiam czekając aż przestanie padać. Chyba po godzinie przestało. Ruszam dalej. Droga pod przełęcz kowarską poszła dość sprawnie… Nawet nie czułem że jadę pod górę. Później niestety już jest gorzej. Droga Kowary – Szklarska Poręba trochę się dłuży… Tuż przed Szklarską dojeżdża do mnie Przemek Ruda. Razem męczymy podjazd pod zakręt śmierci i w zespół dojeżdżamy do Świeradowa. Tam wjeżdżam na rynek i wbijamy się na śniadanie do Magnolii. Szwedzki stół. Już dawno się tak nie objadłem za 24 ziko. Po śniadaniu uzupełnienie zapasów. Potem ostatnia ścianka tego maratonu na wyjeździe ze Świeradowa. Jakoś poszło.
Droga do Zgorzelca to męczarnia ze względu na stan dróg. Na tym odcinku zaczynają boleć mnie kolana. Jest to dość dziwny ból, którego nigdy nie czułem. Pewien nie jestem, ale wydaje mi się iż była to pochodna zmiany pozycji przy podjazdach, która pozwalała odciążyć achillesy. Jak widać pewnych rzeczy oszukać się nie da. W Zgorzelcu wjechałem do pierwszej apteki zaopatrując się w jakieś leki na ból kolan. Coś tam wziąłem i dalej. W międzyczasie minął mnie Przemek. Za chwilę już razem przebijamy się przez jakiś „piknik” w centrum miasta. Niby ludzi dużo nie było, ale ich obecność na całej drodze przejazdu nie ułatwiała. Za Zgorzelcem czuję że długo nie pociągnę. Zaczął się naprawdę piękny dzień, pogoda idealna do jazdy a ja zamulam jak jakiś emeryt. Noga nie podaje. Konieczny odpoczynek. Dojeżdżam tak do Pieńska. Tam szybki przegląd noclegowni na trasie. Jest. Zajazd w Jagodzinie przy trasie, za 15km. Uruchamiam ostatni zapas energii i jakoś dojeżdżam. Tam szybki prysznic i sen … Godzina 12ta w południe a ja budzik ustawiam za 6 godzin…
Statystyka: Dystans – 565,36; Śr. prędkość netto – 22,62; Śr prędkość brutto: 17,54
Epizod VI: Jagodzin – Cedynia
Miałem spać sześć godzin, ale wstałem niestety po trzech. Myślę, że to zaduch w pokoju nie pozwolił mi spać. Nie czułem się wyspany, ale cóż było robić. Ubrałem się i w drogę. Wcześniej załapałem się na domowy obiad przygotowany przez właścicieli zajazdu. Smacznie, zdrowo i pożywnie – czego chcieć więcej? … Wiadomo, piwo też się znalazło … Tuż przed wyruszeniem w trasę w oknie mignęła mi sylwetka jednego z Naszych. Parę kilometrów na trasie i już go mam! Rysiek we własnej osobie. Kilka słów wyjaśnienia o „porzuceniach bez słowa pożegnania” i znów jedziemy razem.
Warunki do jazdy idealne. Lekki wiatr w plecy, temperatura ciut powyżej dwudziestu stopni – bajka. Sielankę przerywają od czasu do czasu „lubuskie bruki”. Jakie że jedziemy jeszcze za widoku, więc nie jest źle. Trochę niepokoju wzbudzają w nas błyski od zachodnich sąsiadów. Co gorsza podobne błyski widać na południowym wschodzie. Przyspieszamy mając nadzieję, że uda nam się uciec burzom. O dziwo się nam udaje. Gdzieś koło Gubina pęka mi tego wieczora pierwsza setka. Średnia nie powala, bo około 24km/h. Świeżości w tym wyniku nie widać.
Tu po raz kolejny swoimi zdolnościami wykazał się Rysiek, który zawrócił mnie z drogi w kierunku na prom w Połęcku. Wiedziałem, że na prom nie ma już szans i musimy na około, tyle że wypadło mi to z głowy. Rysiek za to był czujny. Tu też w Gubinie gdzieś przy jakiejś stacji zaczepia nas koleś, który proponuje nam czyszczenie napędu. Rysiek mu dziękuję, bo coś tam… ja dziękuję bo mam czysty po wymianie całości w Żywcu. Jednakże jest to miłe, że ktoś taki przewoźny warsztat uruchamia właśnie dla nas. Później z relacji innych uczestników dowiedziałem się iż był to Tomasz Ignasiak. Serdeczne dzięki za chęci. Niewiele km dalej ów Tomek dogania nas swoim samochodem i trochę sobie konwersujemy. Jechaliśmy wtedy krajową 32ką pędząc do Krosna Odrzańskiego. Było już ciemno, droga pusta lub prawie pusta więc jechało się dobrze lub bardzo dobrze. Tu gdzieś na trasie mijamy się z Mariuszem Gałuszką. Za Krosnem wpadamy na krajową 29kę. Warunki do jazdy wciąż super. Temperatura koło 17-18 stopni, dość wilgotno, ale za to nie wieje. Na tej drodze też dopada mnie kolejna przypadłość. Nie wytrzymują mięśnie karku. Nie jestem w staniu utrzymać głowy w pozycji pozwalającej na obserwację drogi dłużej nie dwie, trzy sekundy. By móc kontynuować jazdę zmieniam trochę pozycję. Mianowicie na zmianę jedną z rąk robię sobie podpórkę pod brodę, łokieć opierając na podpórce lemondki. W tej pozycji jadę już do końca maratonu! W Cybince gdzieś na stacji robimy klasyczną przerwę na kawę hot doga plus dodatkowo sevendaysa. Uzupełniamy zapasy i jedziemy dalej.
Noc, że tak powiem zjawiskowa. Ciepło, dużo mgieł, zero ruchu i dwaj samotni jeźdźcy walczący z dystansem oraz słabościami własnego ciała i umysłu. Na tej 29tce ćwiczę jazdę bez podnoszenia głowy obserwując tylko kątem oczu środkową i boczną linie drogi … Długo jednak nie da się tak jechać. Błędnik nie pozwala. Kolejna setka znów ze średnią powyżej 24km/h. Czyli tempo trzymamy.
Gdzieś za Mieszkowicami gdy zaczęło już świtać niestety zaczęliśmy zamulać. Zarówno ja jak i Rysiek. Energia wyparowała z nas momentalnie, mimo że warunki do jazdy wciąż były idealne. Może trochę za wilgotno. Przed Osinowem Dolnym przycisnąłem trochę by wyprzedzić Ryśka i móc się gdzieś zatrzymać by poszukać noclegu. O dziwo dość szybko znalazłem coś w Cedyni. Jeden telefon i jest już zarezerwowane. Musiałem zadzwonić też do Ryśka, który to po moim odjeździe zahaczył o jakąś stację w poszukiwaniu czegoś do picia. Po chwili się namierzyliśmy i ruszyliśmy do Cedyni. Tam od Pani w recepcji dowiedzieliśmy się iż tuż przed nami z hotelu wyjechała Agata i Wilku. Wiadomość ta dała nam trochę do myślenia. We mnie zakiełkowała zaś myśl, że jeszcze jest szansa na wyprzedzenia Agaty. Jakby nie było nie jest to zbyt przyjemne gdy objeżdża Cię „baba”. Ale by tę myśl zrealizować, należało trochę się przespać i bez zamulania gonić. Zanim poszliśmy spać gdzieś koło 7ej nad ranem to zjedliśmy jeszcze śniadanie. Trzeba było przed snem bo wstać mogliśmy już po porze śniadaniowej. W pokoju szybko prysznic i do łóżka. Tym razem mieliśmy pokój wspólny, jako że był to ostatni wolny w hotelu. Mnie to nie przeszkadzało… Ryśkowi chyba też nie. Budziki nastawione na trzy godziny snu.
Statystyka: Dystans – 275,22; Śr. prędkość netto – 24,17; Śr prędkość brutto: 20,46
Epizod VII: Cedynia – Wisełka
Pobudka zgodnie z planem – po trzech godzinach. Niezbyt to dużo, ale zawsze coś. Zaczynamy decydującą rundę. Ruszamy tuż po 11tej. Z smsów wiemy, że tuż za nami są koledzy którzy zrezygnowali z objazdu i spali tuż przed przeprawą promową w tym Cezary poznany w Przemyślu. Przed nami Hipek, Robert i Hipka. Czy kogoś da się dogonić, kogoś wyprzedzić? – nie wiadomo, ale warto spróbować. Walka wciąż trwa.
Początkowo idzie nam całkiem sprawnie. Warunki ok. W miarę słonecznie. Wiatr niestety zachodni, co na początku nie jest problemem, ale zmieni się to za Wolinem. W Szczecinie szybki postój na Orlenie. Kawa, hot dog plus kilka sevenday-sów, część na zapas. Tu ciągle liczymy na dojście kogoś przed nami. Niewielka przewaga nad Cezarym jest w miarę stała, ale trzeba trzymać tempo. Przed Goleniowem kilkuminutowy przymusowy postój pod wiatą przystankową. Był to i tak niezły fart, że ją znaleźliśmy praktycznie tuż przed krótkim, ale intensywnym opadem. Po chwili jedziemy dalej. Mija pierwsza setka. Niestety średnia nie powala – 24.4 km/h. Za Goleniowem zaczynają się otwarte przestrzenie. Niestety karty rozdaje wiatr. Wieje z zachodu i niestety dość długie kawałki mamy pod wiatr. Mimo wszystko napieramy.
Tego dnia „ściganie” dla mnie kończy się kilka km przed Wolinem. Na skutek zmiany pozycji na rowerze kontuzji ulega jakieś ścięgno trzymające łydkę. Niestety ból jest na tyle duży iż nie mogę jechać. Ulgę przynosi trochę fakt iż stopę wyjmuję z buta i wypycham go trawą, a stopa trafia na taką konstrukcję. Da się tak w miarę jechać, ale o sensownym tempie można zapomnieć. Tak dojeżdżamy do Wolina. Tu przez chwilę poszukiwania czynnej apteki, ale bezowocne. W ramach odpoczynku zjazd do pizzerii. Pizza i piwo. Tu wyprzedza nas Cezary. No cóż – wygrywa lepszy. Niestety w trakcie odpoczynku noga nie wydobrzała. Jadę z bólem. Dodatkowo jedziemy prosto na zachód, czyli centralnie pod wiatr. Tak dojeżdżamy do Międzyzdrojów. Tu wjeżdżamy na stację paliw by uzupełnić zapasy. Tu też kończy się wspólna podróż z Ryśkiem. Mówię, że będę szukał noclegu mając nadzieję iż po odpoczynku ból odpuści. – Cześć. – Powodzenia… Jadę sam. Trafiam do najbliższej apteki po coś przeciwbólowego. Dużego wyboru nie ma i dostaję raptem jakąś maść. Smaruję się nią, ale dużej ulgi to mi nie przynosi. Mimo że boli opuszczam Międzyzdroje. Jadę do Wisełki. Tuż przed 21ą znajduję nocleg. Dużo tego dnia nie ujechałem. Wiem, że skończę w limicie, choćbym miał pedałować jedną nogą, ale wyniku takiego jak bym chciał już nie osiągnę. Ścigać też się już nie mogę. Szybki prysznic i spać. Nastawiam budzik na szóstą… Potrzebuję snu, dużo snu.
Statystyka: Dystans – 173,99km ; Śr. prędkość netto – 22; Śr prędkość brutto: 17,66
Eipzod VIII: Wisełka – Rozewie
Pobudka 6:30. 6:41 już w drodze, tym razem bez śniadania – nie było go w zestawie z noclegiem. Pierwszy postój to oczywiście Orlen. Tym razem w Dziwnowie. Tam spotykam dawno nie widzianego już Wiecha. Oczywiście kawa + hot dog. Chwilę rozmawiam z Wiechem o naszych dolegliwościach. Zarówno on jak i ja potrzebujemy czegoś przeciwbólowego. Po chwili ruszamy. Myślałem że Wiecho ruszył tuż za mną, ale chyba udał się w poszukiwania apteki. Ja na razie odpuściłem poszukiwania takowej, mimo że lekki ból czułem. Do Kołobrzegu dojechałem rzekłbym tempem średnim – 23.58km/h. Czułem dyskomfort związany zarówno z nogą jak i z karkiem. Dodatkowo przejazd utrudniały co chwilę występujące wahadła drogowe. Bo czemuż drogowcy mieli by naprawiać drogi poza sezonem, kiedy nikogo tu nie ma?! W Kołobrzegu zbaczam lekko z trasy zajeżdżając pod mieszkanie „tapera”, którego to namiary dostałem od znajomych. Wiem że mnie nie przyjmie, ale miałem nadzieję by kupić od niego „tapy” do stabilizacji karku i mięśni łydki. Tapera nie zastaję, za to pod jego mieszkaniem znajduję zarówno aptekę jak i sklep z wyposażeniem medycznym. Tam kupuję to co mi trzeba czyli coś w przeciwbólowego jak i taśmy do stabilizacji. Oklejam sobie łydkę, łykam prochy i jadę dalej.
Droga pomiędzy Kołobrzegiem a zjazdem na Mielno to koszmar związany z ruchem samochodowym. Ten odcinek uprzyjemnia mi tylko przerwa na obiad w Ustroniu Morskim. Oczywiście nie zapominam tam o płynach i uzupełnieniu innych zapasów. Za skrętem na Mielno koszmar związany z ruchem samochodowym zamienia się na walkę z bólem nogi. Ból jest proporcjonalny do jakości drogi. Więcej dziur, znaczy się większy ból związany z wstrząsami. We znaki daje się też wiatr który w ciągu dnia zmienił kierunek z zachodniego na wschodni. W Łazach robię sobie przerwę pod sklepem. Kupuję pierwszego loda na trasie, do tego bezalkoholowe i odpoczynek. Tam zastanawiając się jak ogarnąć ból nogi, przypominam sobie że znam kogoś, kto zna kogoś, którego rodzina ma aptekę w Ustce. Jest!!! Kilka smsów i telefonów i już wiem że jeśli przed 18tą będę w Ustce, to w takiej a takiej aptece dostanę ketonal bez recepty. Mimo że do Ustki ponad pięćdziesiąt kilometrów to jedzie się jakby lżej, a ból jest mniejszy. Brak odzwierciedlenia tego stanu w statystykach, to wynik zmęczenia organizmu plus przeciwny wiatr. Ta setka poszła ze średnią 22.08 km/h
Do Ustki dojeżdżam tuż po siedemnastej. SMS o zaliczeniu punktu i poszukiwania apteki. Całe szczęście jest przy trasie. Tam dostaję najsilniejszą wersję ketonalu obiecując przy tym, że receptę doślę później. Chwilę później zatrzymuję się na ostatni posiłek na trasie w knajpie o nazwie „Borowinka”. Jadło dostaję w miarę szybko. Równie szybko je pochłaniam. Było smaczne. Zażywam od razu dwa ketonale i w trasę. Po paru minutach czuję że to było to. Dostałem po 10 punktów do mocy i wytrzymałości. Ból nogi puścił zupełnie. Mięśnie karku nadal nie trzymają, ale to nie ta przypadłość ograniczała moje kręcenie.
Z SMSów od znajomych wiem, że godzinę przede mną w Ustce meldowali się Jacek Kozioł
i Mariusz Gałuszka. Czułem wtedy, a może miałem nawet przeświadczenie, że tych dwóch jestem w stanie wyprzedzić. Ponadto, gdy ból puścił, chciałem między Ustką a Rozewiem zaliczyć najszybszy czas przejazdu. Oczywiście nie wiedziałem kto w jakim tempie, w jakich warunkach, ale taki sobie postawiłem mały cel na końcówkę rajdu…. I prawie mi się udało. Dwóch wspomnianych kolegów wyprzedziłem jeszcze przed Wickiem. Koło Wicka też zrobiłem ostatnie zakupy na trasie. Bidony plus batony. I kręciłem… I kręciłem… Jechałem na maksa. Patrząc teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć że tempo było takie sobie, ale wtedy miałem wrażenie że nie jadę, a zaginam czasoprzestrzeń… Niektóre odcinki jechałem nawet i 35 km/h, ale średnia w ostatecznym rozrachunku za ostatnie 130km wyszła 26,76. Koło Żelazna miła niespodzianka bo przy trasie czekała na mnie cała moja rodzinka. Jako, że zależało mi na czasie to na tę chwilę, było tylko parę ciepłych słów i dalej w wyścig z czasem. Na podjeździe za Żarnowieckim jeziorem może KOMa nie zrobiłem, ale też nie było żadnego zamulania… A po zaliczeniu ostatniego podjazdu przekręciłem po niezbyt przyjemnej nawierzchni aż pod latarnię w Rozewiu. Meta, metka, metunia…. Koniec mordęgi