Pokaż / ukryj menu

3200km dookoła Polski

Trasa maratonu poprowadzona jest możliwie najbliżej granic Polski. Przechodzi przez najpiękniejsze zakątki kraju.

Wszystko jest możliwe

Stań razem z nami, wśród najtwardszych kolarzy na świecie, na linii startu jednego z najdłuższych maratonów rowerowych na Ziemi.

Dookoła Polski w 10 dni

Na tak długiej trasie wszystko jest możliwe, najważniejsza jest strategia i odpowiednie rozłożenie sił.

4xMRDP Zawodnicy 2024 Relacja MRDP 2024 Komentarze Aplikacja MRDP

Kosma Szafraniak – relacja zwycięzcy kat. Total Extreme

Przygotowania do Maratonu rowerowego dookoła Polski zacząłem już dawno, chyba tak naprawdę u progu mojej przygody z długimi dystansami, czyli na początku 2015 roku. Wtedy też pierwszy raz dowiedziałem się o tym wyścigu i zapragnąłem w nim wystartować.

Wiedziałem jednak, że przede mną długa droga, pocieszał jednak fakt , że czasu na przygotowania jeszcze jest dużo. Każdy wyścig, w którym brałem udział w przeciągu ostatnich ponad 2 lat, traktowałem jako formę przygotowań do MRDP. Zajęte miejsce nie było najważniejsze, istotne było to czy zanotowałem postęp i czy nauczyłem się czegoś nowego.

Na gruntowne rozmyślania będzie czas zimą ale już teraz mogę z całą pewnością powiedzieć, że każdy start to był postęp – mniejszy lub większy ale zawsze do przodu. Na długich dystansach trudno tak naprawdę celować w miejsce na mecie. Trasa jest bardzo długa, nie wiadomo jaką formę zaprezentują Rywale. Staram się zawsze wyznaczyć sobie czas w jakim chcę się zmieścić. Jeśli wyznaczony czas przejazdu jest wystarczająco ambitny a plan zostanie zrealizowany, wtedy można myśleć o zwycięstwie.

Tak było tym razem – ale po kolei!

Docelowy rezultat wykrystalizował się po długich przemyśleniach i analizach.

Ostatecznie poprzeczka wylądowała bardzo wysoko – mniej niż 7 dni ! 168 godzin miało wystarczyć, by okrążyć Polskę rowerem na zasadach Total Extreme, czyli bez żadnego wsparcia z zewnątrz, zupełnie solo- tylko ja, rower, droga i cel. Równolegle z wyznaczaniem sobie celu zastanawiałem się nad taktyką jaką obiorę. Wydawać by się mogło, że kolarstwo polega na jak najszybszym kręceniu pedałami, ale tak na szczęście nie jest.

W pewnym sensie to swoista partia szachów, ta zasada dotyczy nawet kolarstwa w wydaniu ultra. Pierwotnie planowałem spać gdzieś po przystankach, rowach, lasach, wszystko po to by nie tracić czasu na czasochłonne szukanie hoteli, a później na żmudne procedury rejestracji. Z czasem jednak doszedłem do wniosku, że tak długiego wyścigu nie da się dobrze przejechać bez dobrej regeneracji.

Prysznic i nawet krótki sen w hotelu wyznaczyłem jako podstawę do planowania przejazdu i dziennych dystansów. Po wielu symulacjach i przemyśleniach wykrystalizował się ostateczny plan przejazdu, którego zamierzałem się bardzo mocno trzymać. Oto on:

Cel:

Siemiatycze 762 km 12:00 – 34h (3 godziny przerw na trasie) – 22:00 Niedziela 24,6 km/h // 22,5 km/h

Przemyśl 1183 (421) km 02:00 – 20h (2) – 22:00 Poniedziałek 23,4 km/h // 21,1 km/h

Krościenko n. Dunajcem 1583 (400) km / ewentualnie Głodówka + 45 km 02:00 – 20h (2) – 22:00 Wtorek 22,3 km/h // 20 km/h

Złoty Stok 2023 (440) km 02:00 – 20h (2) – 22:00 Środa 24,5 km/h // 22 km/h

Łęknica 2420 (397) km 02:00 – 20h (2) – 22:00 Czwartek 22,1 km/h // 19,9 km/h

Rozewie 3142 (722) km 03:00 – 33h (3) – 12:00 Sobota 24,1 km/h // 21,9km/h

Trasę podzieliłem więc na kilka etapów, a po każdym z nich zaplanowany był nocleg w hotelu. W każdym z tych miast miałem już namierzony jakiś obiekt. Reguły rywalizacji zabraniały wcześniejszej rezerwacji noclegu. Nie oznacza to jednak, że nie mogłem być wcześniej przygotowany i wiedzieć, że np. w Przemyślu tuż przy trasie, zaraz za stacją Orlen jest hotel Facpol- tam też się udałem na drugi nocleg.

Miałem szczęście (podobnie jak w Siemiatyczach) – mieli wolny pokój! I tak sobie realizowałem mój plan, docierając do Siemiatycz i Przemyśla nawet nieco wcześniej niż planowałem. Pozwoliło mi to pospać nieco dłużej. Plan posypał się nieco w Krościenku, gdzie przez godzinę zamulałem, nie mogąc się zdecydować czy szukać noclegu ( jedynie w Krościenku nie miałem „pewnego” noclegu – założyłem, że w tak turystycznej miejscowości nie będzie żadnego problemu ze znalezieniem noclegu i to był wielki BŁĄD, górale po 23 nie pracują, chyba się już dorobili) czy jechać 45 km dalej do Głodówki, gdzie organizator przewidział wymianę nadajników GPS.

W tymże schronisku było pewne spanie w dobrej cenie, załatwione przez organizatora. Dziś wiem, że ta godzina zamulania uratowała mi tyłek. Remek Siudziński, startujący w kategorii Sport, wjeżdżał na Głodówkę przede mną w koszmarnych warunkach. Deszcz dał mu mocno w kość. Ja już wjeżdżałem przy świetnej pogodzie, jedynie asfalt był mokry. Zacznę jednak od początku.

Po wielu miesiącach wyczekiwani, nareszcie się doczekałem! 18. sierpień 2017 roku, 7 rano. Czekam na dworcu na pociąg do Gdyni. W pociągu spotykam innych uczestników Maratonu rowerowego dookoła Polski, w  tym Emesa, który jechał już od Wrocławia. Podróż mija bardzo szybko, po drodze dołącza do nas Marzena i punktualnie docieramy do Gdyni, skąd dalej już w towarzystwie Oli jadę koleją do Władysławowa. Później już na kołach do Jastrzębiej Góry, gdzie w Gościńcu Ori zlokalizowana jest baza maratonu. Podczas zakupów spotykam Agatę i Tomka Niepokoja. Chwilę rozmawiamy, także o ich nowym tatuażu na łydce ;) pamiątkowy obrazek, kontury Polski wyglądają całkiem nieźle! Popołudnie i wieczór mija na wspólnej kolacji, rozmowach o MRDP i przygotowaniach sprzętu. Pokój dzielę z Waldkiem Grejnerem i Januszem Szafarczykiem. Towarzystwo bardzo fajne, w przeciwieństwie do łóżka, które miałem do dyspozycji. Absolutnie nie pozwalało na spokojny sen.

Wkurzony wstałem i poszedłem do obsługi, by poprosić o inny pokój. Po drodze spotkałem Wojtka Gubałę, który zaoferował mi spanie w swoim pokoju – było jeszcze 1 wolne miejsce. Szkoda by było, gdyby tyle przygotowań do MRDP poszło na marne tylko przez zniszczony materac. Sprawne plecy są bardzo ważne podczas jazdy rowerem, ból kręgosłupa to częsty powód rezygnacji z dalszej jazdy. Na szczęście wstałem wypoczęty, pełen zapału i entuzjazmu. Śniadanie we wspólnym gronie, ostatnie przygotowania, prysznic i jazda pod latarnię. Pogoda nie zachwyca, no ale cóż. Nie należę do osób, które mają w zwyczaju narzekać na pogodę. Trzeba ją przyjąć taką jaką jest i się do niej dostosować.

Zamiast na marudzenie, potrzebną energię lepiej przeznaczyć na kręcenie korbami. Ruszamy z lekkim, bo 10-minutowwym opóźnieniem. Jak się później okaże to opóźnienie pozwoli mi uzyskać ciekawy wynik na mecie. Od latarni aż do promu Świbno jedziemy dużą grupą. Przejeżdżając przez Trójmiasto łamiemy wszelkie możliwe przepisy. Warto się zastanowić, czy taka jazda ma jakikolwiek sens. Można by objechać ten odcinek lokalnymi drogami, dokładając nieco kilometrów. Na pewno będzie spokojniej i bezpieczniej. Tuż przed godziną 16 dojeżdżamy do promu, który z nieznanych przyczyn odpłynął o kilka minut za wcześnie zostawiając nas na brzegu. Przeprawiamy się następnym kursem.

Po drugiej stronie następuje start ostry i już każdy jedzie swoim tempem. Oczywiście zajmie to trochę czasu zanim wszyscy złapią do siebie wymagany dystans, póki co tasujemy się, ucinając sobie krótkie pogawędki i pozdrawiając się nawzajem, życząc sobie wspaniałej przygody. Popołudnie mija spokojnie, kilka podjazdów, jakieś przerwy na zakup jedzenia i picia. Cały czas tasując się z innymi zawodnikami, głównie z Wilkiem, Tomkiem Niepokojem i Ryśkiem Deneką pokonuję kolejne kilometry. Noc mija dość ospale. Okazuje się, że nie tylko ja mam takie problemy. Tomek skarży się na jeszcze większą senność.

Wstaje słońce, a mnie dopada głód. Szukam stacji benzynowej, sklepu, czegokolwiek. Nie ma nic, kompletna pustka. Nagle widzę, że w lesie ktoś coś gotuje na turystycznej gazówce. Od razu skręcam do lasu. Miłym nieznajomym przedstawiam moją sytuację, zajadając szynkę i chleb, którym mnie poczęstowali. Na do widzenia dostaję garść batonów. Nie pomyślałbym wtedy, że z tajemniczymi nieznajomymi wkrótce spotkam się na wykopie! (nick: asenaebalem) https://www.wykop.pl/wpis/26366293/kosma-szafraniak-ukonczyl-maraton-rowerowy-dookola/

Ruszam dalej, robi się 6 rano. Nareszcie otwarty sklep! Robię tam śniadanie, a gdy wcinam kiełbasę dogania mnie Wilk, Tomek i Rysiek Deneka i chyba jeszcze Paweł Pieczka. Jak się miało później okazać następnym razem spotkamy się dopiero na mecie, a Tomek Niepokój z powodu kontuzji będzie musiał zejść z trasy. Wielka szkoda – liczyłem na porządne ściganie aż do mety a tu taka niemiła niespodzianka. Jestem przekonany, że przy odpowiedniej taktyce Tomek dałby radę pojechać nie gorzej niż ja. Być może wywarłby wtedy na mnie odpowiednią sportową presję, dzięki której udałoby mi się wykręcić jeszcze lepszy czas. No ale nie ma co „gdybać”. Przed nami jeszcze wiele startów, a zdrowie mamy jedno. Trzeba je szanować i nie jechać „na bohatera”, pedałując jedną nogą. Póki ból jest do opanowania trzeba próbować jechać dalej, jeśli jednak nie jest to trzeba odpuścić. Amen. No i zaczął się deszcz.

Lało niemiłosiernie. Kiepsko znoszę upały, za to w deszczu czuję się doskonale. Oczywiście nie była to idealna pogoda do jazdy, ale wiedziałem, że dzięki takiej pogodzie mogę dołożyć nieco swoim Rywalom. No i faktycznie tak się stało. Do Siemiatycz docieram już koło 20:30, czyli znacznie wcześniej niż pierwotnie planowałem, dzięki czemu mam nieco więcej czasu na sen. Planowałem spać w hotelu „Kresowiak”. Mieści się on niemal bezpośrednio przy trasie, przez co był naturalnym kandydatem numer 1 na mojej liście hoteli w Siemiatyczach. Cały mokry i zmęczony, po 760 km wchodzę do hotelu z nadzieją, że znajdzie się ostatni wolny pokój. Hotel elegancki, zdecydowanie dla biznesmenów a nie kolarzy-długodystansowych. Jest wolny pokój !- mówi przemiła pani, informując, że załapałem się na ostatni. Ufff, zamawiam obiad z opcją przyniesienia do pokoju (!). Szybki prysznic, ładowanie baterii, suszenie ubrań i kolacja.

Budzę się o 1:30, wiedząc że trochę naruszam mój plan. Na ubranie się, przygotowanie sprzętu, zjedzenie śniadanio-obiadu będę potrzebował co najmniej godzinę. W międzyczasie od obsługi hotelu dowiaduję się, że o pokój pytał Witek Kawa z Agatą. Niestety nie mieli tyle szczęścia co ja ale ,jak się później od nich dowiedziałem, udało im się znaleźć nocleg nieco dalej, również w Siemiatyczach. O 2:45 jestem już na siodełku. Po drodze mijam Adama Szczygła, leży wyciągnięty we wiacie przystankowej. Naprawdę nie rozumiem tej taktyki spania po przystankach, kapliczkach czy w namiotach. Prysznic i nawet krótki nocleg to podstawa regeneracji biologicznej, co w takich warunkach ma zasadnicze znaczenie.

Adam to bardzo mocny zawodnik, na pewno celował w świetny wynik. Gdyby spał w lepszych warunkach na pewno byłby szybciej na mecie. Owszem – spanie po hotelach nie jest tanie. Warto jednak raz na cztery lata wydać trochę więcej kasy. Poza tym ewentualne późniejsze leczenie, i przymusowe L4 może okazać się równie kosztowne co wspomniany hotel. Swoją drogą te hotele nie były wcale takie drogie. Za spanie w komfortowych warunkach, 2 obiady ( sniadanio-obiad został dla mnie o 2 w nocy specjalnie podgrzany!), zupę i herbatę zapłaciłem niecałe 190 zł! Kontynuuję jazdę na południe, mijając Janów Podlaski i Terespol, w którym zatrzymuję się na śniadanie. Zatrzymuję się dokładnie w tym samym sklepie, w którym zatrzymałem się 4 lata temu, jadąc swój własny „MRDP”.Czysto turystycznie , z sakwami bez czasowej napinki jechałem 18 dni.

Nie wiedziałem wtedy, że istnieje coś takiego jak ultrakolarstwo i że da się objechać Polskę wzdłuż jej granic w ciągu 8 dni. Okazuje się, że smar który wziąłem za sobą okazał się kompletną lipą. We Włodawie, w sklepie z chińskimi rowerami kupuję oliwkę do łańcucha. Już lepiej – nie piszczy! Droga aż do Zosina mija świetnie, spotykam Paula Albeaka, jadącego w kategorii Sport. Chwilę jedziemy razem, Paul planował nocleg w Hrubieszowie, a ja planowałem tam zjeść coś konkretnego. Tuż przy trasie trafiam na fajną restaurację o nazwie „Kasieńka”. Pierwsza pizza do brzucha, druga zafoliowana do kieszonki i rura w kierunku do Tomaszowa Lubelskiego. To miasto pilnie potrzebuje obwodnicy! Akurat spotyka mnie tam niezła ulewa i woda wypełniająca wszystkie wygniecione przez ciężarówki koleiny stwarza mi niezły prysznic.

Ruch całkiem spory, na szczęście udaje mi się sprawnie przejechać przez to miasto. Nastaje wieczór i wraz z nim Radymno. Już czuję Przemyśl i nocleg ale do pokonania jeszcze ruchliwy i nieprzyjemny kawałek DK77. Nareszcie, koło 21:10 dojeżdżam do Przemyśla i tuż za stacją Orlen skręcam w prawo, kierując się do wytypowanego wcześniej hotelu. Jest wolny pokój, z bezpośrednim wyjściem na parking! Pokój jeszcze większy niż w Siemiatyczach, cena jeszcze niższa. Zamawiam 2 schabowe z ziemniakami , zupę, do tego słodycze, woda , sok. Płacę za wszystko jakieś 180 zł. Bajka. Pobudka jakoś koło 2 w nocy. Baterie naładowane, te w lampce i telefonie też. Jem kotlet, resztę pakuję do kieszonki (zjem w Bieszczadach – myślę sobie) i ruszam dalej. Ach ten podjazd pod Arłamów. Długi ale całkiem fajny. Nareszcie góry. Kilka kilometrów dalej znowu spotykam Paula Albeaka, który właśnie wcina śniadanie w swoim samochodzie technicznym. Pozdrawiamy się nawzajem i jadę dalej.

Kilka kilometrów dalej miły Duńczyk mija mnie, chwilę rozmawiamy o polskich górach. Paul „skarży” się na podjazd w Arłamowie, a ja go „ostrzegam” o polskich górach i o tym jak trudny odcinek przed nami. Żegnamy się, Paul odjeżdża w świetnym tempie, a ja jadę spokojnie swoje. Przerwa śniadaniowa w Ustrzykach Górnych. Szybki posiłek: bułki ser, pączki, pączki a na deser pączki. Były wyśmienite. Aż serce pęka, że ja tu tylko na chwilę. Tyle wspomnień, choćby ostatni tak udany dla mnie Bałtyk – Bieszczady Tour. Jak przyjadę tu jesienią z przyjaciółmi to sobie to odbiję z nawiązką” – pomyślałem, ruszając do Cisnej, gdzie na chwilę staję po następne słodycze. Spotykam forumowego Kviato. Chwilę jedziemy razem, rozmawiając o maratonie. Bardzo dziękuję za towarzystwo. Dalej spotykam kolejnych kibiców. Ktoś krzyczy do mnie, że przypadkowo gdzieś dowiedział się o maratonie i nas podziwia. Bardzo dziękuję za miłe słowa! To bardzo podnosi na duchu. Nareszcie dojeżdżam do Komańczy. Trzeba się odchudzić!

Lemondki nie potrzebuję – w górach jest ona zbędna, a jak góry się skończą to mój tyłek będzie w takim stanie, że pozycja lemondkowa będzie już niewygodna. Telefon do sędziego głównego z pytaniem o to czy dozwolone jest wysłanie paczki z trasy do domu. Sędzia nie widzi w tym nic niezgodnego z regulaminem. Wysyłam więc paczkę pozbywając się zbędnego balastu. Kończą się Bieszczady i zaczyna Beskid niski. Wracają wspomnienia z turystycznej wyprawy dookoła Polski – w okolicach Tylawy pękła mi wtedy kierownica i aż do Krynicy musiałem jechać, prowadząc jedną ręką. Tym razem jednak droga mija bezawaryjnie i poza smarowaniem i czyszczeniem łańcucha w Zakopanem i w okolicach Gubina mój rower nie wymagał żadnych napraw, nawet nie złapałem kapcia!

Za Tylawą ostatni raz spotykam Paula. Jest to nasze ostatnie spotkanie, kolejny raz spotkamy się pod latarnią na Rozewiu. W Nowym Żmigrodzie krótka przerwa na hot-dogi i kawę. Podczas MRDP-Góry 2015 jadłem tam pizzę z Marcinem Koseskim. Tym razem Marcin nie wystartował – obiecał jednak , że za 4 lata pojawi się na starcie. Trzymam go za słowo! Teraz jednak nie ma czasu na pizzę. Skręcam na Gorlice, rozkoszując się pięknymi widokami. Podczas MDRP- Góry Gorlice mijałem w nocy. Teraz już wiem jakie ładne widoki mnie wtedy ominęły. Wjeżdżam do Ropy. Olśnienie! To tu podczas MRDP-Góry złapałem kapcia i to tam właśnie przy domu weselnym wymieniałem dętkę. Widzący mnie wtedy goście weselni poczęstowali nalewką i schabowym. Proponowali mi bym odpoczął ale musiałem jechać dalej. Jest co wspominać.

A ja dalej jadę swoim tempem, minimalizując przerwy na postoje. Rozkoszując się widokami, pokonuję krótki płaski odcinek gór czyli rejony Popradu i Dunajca. Odczuwam coraz większy chłód. Kolejny hot-dog gdzieś na stacji, jakieś remonty gdzieś po drodze i tak wjeżdżam późnym wieczorem do Krościenka. I tu właśnie zaczynają się moje straty. Tak naprawdę zaczęły się one już trochę wcześniej. W Krościenku planowałem nocleg. Tak jak już wspomniałem wcześniej nie miałem upatrzonego żadnego konkretnego miejsca. „Coś się znajdzie” albo pojedzie się na Głodówkę, myślałem. Godzinę kręciłem się po Krościenku, szukając spania a później jedząc kolejną porcję syfu na orlenie, obmyślałem plan na najbliższe kilka godzin.

Ostatecznie ruszyłem do góry do schroniska, gdzie miałem obowiązek wymienić lokalizator GPS. Ostatecznie godzina postoju w Krościenku uratowała mój suchy tyłek. W Krościenku miałem być o 22:00 a ostatecznie, po 3 godzinach walki na Łapszance o 3 w nocy melduję się w schronisku. Zjadłem pierogi, rozwiesiłem ubrania, wymieniony został mój nadajnik GPS, wziąłem prysznic i poszedłem spać. Nie wiem jak wyglądałem na zewnątrz ale wewnątrz sytuacja była bardzo awaryjna… Spałem 3 godziny. Obudziłem się cały spocony, z poczuciem niedospania. Zupełnie inaczej niż w Siemiatyczach i Przemyślu kiedy to wstawałem wypoczęty w bojowym nastroju. Planowałem spać do 8 a obudziłem się już o 7. Podwójna jajecznica, herbata, ciasto i dzida do Zakopanego znaleźć serwis rowerowy. Ostatecznie wyjeżdżam z Głodówki o 8 rano. Serwis znalazłem przy ulicy Nowotarskiej. Udało się to wszystko szybko ogarnąć. Pozdrawiam sklep Brian’s Bikes!

W międzyczasie okazało się, że ja i sprzedawca mamy wspólnych znajomych – świat jest mały , szczególnie w Zakopanem. Z ogarniętym łańcuchem pojechałem dalej, licząc ile mam godzin straty w stosunku do założonego planu. Z Krościenka miałem wyjechać o 2 nad ranem.  Odcinek z Krościenka pod Zakopane zajmuje około 3 godziny – oznaczało to ,że miałem 3 godziny straty. Wtedy mnie olśniło! Pojadę non stop, przez noc do Świeradowa, rezygnując po drodze z noclegu w Złotym Stoku- pomyślałem sobie. W ten sposób powinienem odrobić chociaż część strat. I tak też zrobiłem.

Droga mija całkiem sprawnie, robię mało krótkich przerw, dzięki czemu nie mam poczucia straconego czasu, czyli czegoś co w mojej wyścigowej głowie odgrywa niesłychanie ważną rolę. Zbliżam się do legendarnego podjazdu po płytach w Szarych ( Szarym?). W porównaniu do MRDP – Góry 2015 podjazd wchodzi elegancko! Szpary między płytami zarosły, ja schudłem a noga jakby mocniejsza. Rura do Istebnej na obiad! Stamtąd już niedaleko do Cieszyna, gdzie zaczyna się 200 kilometrowy płaski odcinek po Ziemi opolskiej. Wcinając makaron w Istebnej myślę sobie o Jerzym Kukuczce, który właśnie tu mieszkał. Ten to miał psychę! Szedł do przodu ( a raczej do góry), i rywalizował z zachodnimi wspinaczami mimo otaczającej go biednej komuny. Wielki sportowiec!

Makaron do żołądka, zafoliowane kawałki pizzy do kieszonki i jazda dalej. Tak docieram do Cieszyna, gdzie zaczyna się długi płaski odcinek. Zgodnie z trasą na chwilę wjeżdżam do Czech. Turboasfalty pozwalają na wygodniejszą jazdę. Po chwili, przez najmniejsze przejście graniczne jakie kiedykolwiek widziałem, wracam do Polski. Na Opolszczyźnie mogłem liczyć na doping Marcina, z którym znamy się jeszcze z czasów wypraw w Himalaje, a w tym roku, był członkiem mojego zespołu w wyścigu Race Across Germany. Jeszcze raz wielkie dzięki za towarzystwo – było ekstra! Gadając o pierdołach kilometry lecą bardzo szybko, a trasa mija miło. Dość chłodna noc dała mi się jednak we znaki. Jedyny raz na tym wyścigu moje ubranie okazało się niewystarczające.

Pod nakolanniki wcisnąłem folię po … hot-dogach. Taki fant dostałem od obsługi stacji orlen. No i tak sobie spokojnie dojechałem do Złotego Stoku, nie mogąc doczekać się moich ukochanych Sudetów, w szczególności Kotliny Kłodzkiej. Trudno mi powiedzieć ile spędziłem tu godzin na rowerze, katując wszelkie podjazdy czy maszerując po górach – na pewno więcej niż z rodziną przy wspólnym stole… Po szybkim wjeździe na Jaworową, szybki zjazd do Lądka na śniadanie. Pora wczesna, więc na rynku oprócz monopolowego czynna jest tylko piekarnia. Tam szybkie śniadanie i lecę dalej w kierunku na Puchaczówkę. „Ludzie wstali”, pomyślałem sobie odbierając pierwszego SMSa. Informacje na temat pozycji Remka dodają mi skrzydeł , ale w głowie już od początku wyścigu tkwi jedna myśl:” jedź swoje i realizuj plan”.

Tak więc jadę swoje, objeżdżając kotlinę nie wiem który już raz w ciągu ostatnich kilku lat. Na zjeździe z Zieleńca kolejna miła niespodzianka! Krystian przyjechał specjalnie z Wrocławia, żeby spotkać się ze mną na trasie! Niestety o 14 musiał być w pracy, więc przyjechał samochodem, nie towarzysząc mi w trakcie jazdy. Z Krystianem, podobnie jak z Marcinem, znamy się z wyprawy do Nepalu. Dzięki odpowiedniemu przygotowaniu i wysokogórskiemu doświadczeniu to on wdrapał się jako pierwszy na przełęcz Thorung, na wysokość około 5300 m.n.p.m. Pamiętam, że wyglądał on wtedy tak jakby dopiero co zjadł śniadanie i wypił herbatkę ;) Krystian poczęstował mnie kilkoma batonami i zimną colą. Zbijamy wielką piątkę i lecę dalej na Karłów, wspinając się w swoim tempie na przełęcz. Bardzo lubię ten odcinek, jednocześnie wiem, że po nim kończy się dobry asfalt i na drodze do Tłumaczowa będzie trzeba znowu cierpieć z powodu kiepskiej drogi. W głowie mam pierwsze kryzysy – efekt nieprzespanej nocy. Poczucie bezsensu i jazdy w kółko dokuczają mi coraz bardziej. Na całe szczęście w Głuszycy na przeciw wyjechał mi Bronek Łazanowski. Zmobilizował mnie do dalszej jazdy, uprzedzając o nadciagających dziurach i podjazdach.

Sam już nie wiem ile spędziliśmy razem czasu. Wspólna wizyta w sklepie w Chełmsku śląskim i na Kowarską wjeżdżałem już samotnie. Bronku!, jeśli to czytasz, wiedz , że bardzo ci dziękuję! „Byle doczłapać się do Świeradowa zdrój” – myślę sobie, rozmyślając jednocześnie o podjeździe na „Zakręt śmierci”. Kolejny raz lekceważę zjazd do Świeradowa. Najpierw irytujący długi kawałek, który nie wiadomo czy się pnie czy opada a potem piekielnie zimny zjazd. Oczywiście nie założyłem niczego dodatkowego  na siebie, marznąc okrutnie na zjeździe – „oby nie załatwić kolan” – myślę sobie , jednocześnie przeklinając tak długi zjazd i wyczekując pierwszej lepszej okazji do spania. I oto jest! Piękna tablica z napisem „Wolne pokoje”. Zaciskam hamulce i po kilkunastu metrach hamowania jestem wewnątrz knajpy. Jeszcze nie wiedziałem, że za chwilę popełnię błąd, który będzie mógł mnie bardzo dużo kosztować. Wykupuję pokój, do tego 2 obiady ( jeden tradycyjnie na wynos, który zjem rano jako śniadanie), zupę i … lody (?!), tak – miałem ochotę na lody. Pytam się obsługi „gdzie jest mój pokój” , a w odpowiedzi dostaję informację: „pokoje są w innym budynku, trzeba pojechać dalej”. „Nosz k**wa, że co?! jeszcze raz mam wsiadać i pedałować- mogli od razu to powiedzieć, a nie teraz gdy już kompletnie „ostygłem”!” – pomyślałem sobie, wykrzywiając twarz na znak solidnego wkurzenia. W tej samej chwili szef lokalu powiedział, że ma busa i mnie tam podwiezie. Bez namysłu się zgodziłem.

Jazda autem trwała może około półtorej minuty. Wykąpałem się i zasnąłem. Obudziwszy się zdałem sobie sprawę z błędu jaki popełniłem – złamałem jeden z najważniejszych punktów regulaminu. Popedałowałem na miejsce skuchy i zacząłem jechać rowerem, właśnie od tego nieszczęsnego miejsca. Jest mi bardzo przykro z powodu tego karygodnego błędu. Nie było moim celem żadne oszustwo – szybka podwózka by zyskać czas nad Rywalami.

Nad drugim zawodnikiem miałem wówczas jakieś 150 km przewagi, co w górach daje jakieś 12 godzin zapasu. Remek był już mocno z przodu, poza tym a raczej przede wszystkim w planach było spanie,  a nie jazda dalej. Wszystko to było spowodowane tylko i wyłącznie moim zmęczeniem i dekoncentracją. Dystans od Głodówki, gdzie spałem kiepskie 3 godziny, do Świeradowa ( 680 km) pokonałem na raz bez spania. W Karkonoszach, a w zasadzie od okolic Głuszycy nie wiedziałem po co jadę, w jakim kierunku ani nie wiedziałem nawet która jest godzina… Kierując się swoim sumieniem i poczuciem obowiązku bycia fair wobec siebie i Rywali całą sprawę tuż po maratonie (a w zasadzie jeszcze w jego trakcie bo przed dojechaniem na metę Marzeny) zgłosiłem organizatorowi, czyli Danielowi. Przedstawiłem ślady .gpx z mojego GPS-a i dołączyłem do nich mapkę z naniesionymi miejscami ( gdzie kupiłem nocleg i gdzie spałem). Po konsultacji z sędzią głównym Daniel zdecydował się nie nakładać na mnie żadnej kary, stanęło na tym że całą sprawę mam opisać i przedstawić szerokiemu gronu, co właśnie robię.

Zdaję sobie sprawę, że całe to zajście może być przez wielu negatywnie odczytane. Wolałem jednak najpierw omówić to z sędzią, mając nadzieję że potem sam będę mógł się z tego wszystkim wytłumaczyć. Nie mam niczego do ukrycia, błąd opisuję, jednocześnie bardzo za niego przepraszając. Cały wyścig i moją pasję traktuję bardzo amatorsko i robię to wyłącznie dla siebie. Nie śmiałbym oszukiwać samego siebie, to byłoby zupełnie bez sensu i byłoby stratą czasu i masy pieniędzy wydanych na ten sport. Koło godziny 22:30 ląduję w łóżku, ze stratą około 120 km do Łęknicy, gdzie pierwotnie planowałem nocleg. Różne myśli krążyły w mojej głowie. Chciałem już nawet nie nastawiać budzika, wstać po prostu wtedy gdy się wyśpię. Jeśli wstanę po 3 godzinach to wtedy ruszę, jeśli po 13 godzinach to też wtedy ruszę.

Wziąłem się jednak w garść i zrozumiałem, że wprawdzie planowane „7 dni” już mi uciekły, to dalej jest jednak szansa na niezły rezultat. Spałem jakieś 3,5 godziny, po czym ruszyłem dalej. Wedle planu to miał być mój ostatni nocleg i takim też się ostatecznie okazał. Dobre spanie w Świeradowie i wielkie śniadanie składające się ze schabowego, ziemniaków i surówki ( w sumie każde moje hotelowe śniadanie tak wyglądało- wieczorem brałem obiad na wynos, który jadłem jako śniadanie) miały pozwolić mi ruszyć z kopyta. Jeszcze kilka metrów do góry i zjazd w kierunku na Leśną. Totalna katastrofa… Drogi w opłakanym stanie, a moja głowa w jeszcze gorszym. Potwornie chciało mi się spać. Marzyłem o kawie. I o to jest , Statoil w Leśnej. Oaza rowerzystów i kierowców. Duża kawa, garść batonów i poranna prasa. To postawiło mnie na nogi i do Zgorzelca droga minęła całkiem sprawnie.

No i zaczęło się to o czym wiele razy mówił Wilk. Słynne lubuskie bruki i nie tylko. Na szczęście miałem założone pancerne opony, dzięki czemu na pewno nie raz uniknąłem złapania kapcia. Na całe szczęście do Zgorzelca wjeżdżam w piątek rano, słynny jarmark dopiero powstaje, a ja spokojnie po chodniku mijam reprezentacyjną część miasta. Osoby, którym przyszło przejeżdżać przez Zgorzelec w trakcie szczytu jarmarku nie miały łatwo. Niektórzy zawodnicy zmienili nieco trasę, nie pakując się w tłum – zrobili słusznie. Lubuska brukowana katownia odciska piętno na mojej psychice. Jadę poboczem, szukając lepszej ścieżki. W sumie te bruki to ciekawe urozmaicenie ale niekoniecznie na 2400. kilometrze trasy.

Mijam Brody i wielkie remonty o mały włos nie wjeżdżając w ścianę – koło ugrzęzło mi w piachu i kaskiem przywaliłem w mur ;) . Pałac piękny, na ścianie zachodniej takich perełek zresztą nie brakuje. W Gubinie czekała na mnie miła niespodzianka. Wcinając na stacji paliw kolejnego już hot-doga podjechał do mnie samochodem nieznajomy jegomość, pytając czy czegoś mi nie potrzeba. Pół żartem, pół serio odpowiedziałem, że przydałyby się nowe nogi. Tego, jak się okazało Tomek Ignasiak, nie miał w aucie. Miał za to zestaw do czyszczenia napędu. Krótki pit-stop i do promu na Odrze jechałem już z czystym napędem. Po chwili orientuję się, że w toalecie zostawiłem rękawiczki. W tym samym momencie Tomek robi mi kilka zdjęć pytając się czy wszystko jest OK.

Wspominam mu o rękawiczkach, a on bez namysłu rusza po nie na stację. Po kilkunastu minutach rękawiczki mam ponownie na rękach. Przeprawa przez Odrę minęła sprawnie, akurat załapałem się na prom gdy ten był po mojej stronie. Kilka minut przeprawy spędziłem na przepakowaniu się i poprawieniu ustawienia torby podsiodłowej. Po promie do pokonania zostało już tylko trochę bruku i zaczął się asfalt… przyznać muszę, że dość ruchliwy, na moje szczęście ruch był skierowany głównie w przeciwną stronę. No i tak sobie jechałem przez Słubice do Kostrzyna, gdzie odwiedził mnie Arek. Mój serdeczny kolega, treningowy superpartner. Nie raz go przeklinałem w myślach, gdy na karkonoskich podjazdach nadawał mordercze tempo. Tym razem spadł mi jak z nieba.

Zbiliśmy wielką piątkę , w międzyczasie porządna toaleta w centrum handlowym i pojechaliśmy razem. Sielanka nie trwała długo, Arek musiał wracać do domu. Kopniak w tyłek na do widzenia i dalej samotna jazda na północ. Wjeżdżam do Osinowa, a raczej niemieckiej kolonii! Trudno znaleźć polskie napisy na sklepach. Ziemia polska, sklepy polskie ale klienci już zza Odry – no to i szyldy po niemiecku. Z Wikipedii dowiaduję się m.in, że jest to miasteczko w którym przypada najwięcej zakładów fryzjerskich na 1000 mieszkańców. Ponadto jest to najdalej wysunięta na zachód część Polski. Tak więc do kolekcji zabraknie nam tylko Wołosate – przylądek Rozewie zaliczony już na starcie, a Zosin jako najdalej wysunięty na wschód kraniec Polski został zaliczony już w pierwszej części wyścigu.

Dalej turlam się na północ, wyczekując Goleniowa i trasy znanej mi bardzo dobrze z tegorocznego Tour de Pomorze, a przede wszystkim z mojej standardowej treningowej trasy „na Gofra” z Leszna nad morze. Lubię jeździć znanymi sobie trasami. Wiem czego się spodziewać: wiem gdzie są stacje, sklepy a do tego znam stan asfaltów. Jeszcze w Szczecinie szybkie zakupy w monopolowym, czyli garść batonów i sok pomarańczowy ( do mojego ulubionego zestawu brakuje tylko hot-doga ;) ). Ekipa imprezowiczów, kupująca czyste zerosiedem dość krzywo patrzy się na mój pośpiech. Rower między nogi i rura do Goleniowa.

Nareszcie goleniowska strefa ekonomiczna i turboafalt między fabrykami. Od razu łokcie lądują na kierownicy, a głowa kieruje się w dół. Kolejny raz przypomina mi się tegoroczny Tour de Pomorze, kiedy to goniłem Mateusza Ostapczuka. Po przejechaniu ponad 600 km, jeszcze dałem radę wycisnąć na ostatnich 100 km ponad AVG 31 km/h. Jak się później okazało Mateusz wcale nie jechał  wolniej niż ja ;). W końcu Stepnica i Wolin, za którym wjeżdżam na DK3 znaną wszystkim ultrasom z wyścigu Bałtyk-Bieszczady. Bardzo nie lubię tej drogi. Ruchliwa, niebezpieczna, podjazdy jakieś takie… niemiarowe. Jest wprawdzie pobocze no ale jednak. Na całe szczęście jest 3 w nocy, więc i ruch mniejszy. W okolicach objazdu koło Dargobądzia dołącza do mnie „zwiadowca” z ekipy Remka Siudzińskiego.

Wprost się nie przedstawił, ale rower, strój i charakterystyczny zarost nie pozostawiły wątpliwości z kim mam do czynienia. I tak sobie jedziemy w zasięgu wzroku. Chyba w Trzebiatowie zatrzymuję się na stacji paliw na poranną toaletę, kawę, batony i hotdoga. Spotykam znajomego Pawła Walerczyka a raczej Łukasza, z którym Paweł wspólnie pokonał MRDP w kategorii „sport”. Chwilę rozmawiamy o wyścigu i planach kolegi na… przejście pieszo polskiego wybrzeża. Ciekawy pomysł pomyślałem sobie – bez czasowej spiny, po prostu przed siebie, dzisiaj tu jutro może tam – „się zobaczy”. Ja tymczasem wymieniam kilka zdań z pijaniutką młodzieżą ze stacji i ruszam dalej, już bez asysty brodatego jegomościa z warszawskiego ultrateamu.

Za Kołobrzegiem mija 30. godzina jazdy bez spania. Spanie w tym przypadku oznaczało 3 godzinny nocleg w nieszczęsnym Świeradowie. W zasadzie nie wiem która jest godzina. Wiem tylko, że właśnie wstało słońce, jest już dzień i za ileś tam kilometrów kolejny PK i będzie trzeba wysłać SMS – tak właśnie mierzy się czas na MRDP. Głowa nie pracuje, a na pewno nie pracuje normalnie. Postrzeganie rzeczywistości jest mocno zaburzone, a zegar biologiczny ( rytm dobowy) poważnie zachwiany. Podobnie zresztą było w Głuszycy. Dopiero teraz, pisząc tę relację odkrywam która była godzina na PK 26 (14:35). Głowę bym wtedy dał sobie uciąć, że wtedy w Głuszycy była już 19-20. W międzyczasie dostaję nowy „ogon”, tym razem towarzyszy mi kamper Remka. Fakt śledzenia mnie bardzo mi się  nie podoba, nie mieści się to w naszych polskich standardach ultra. No ale nic – póki trzymają się za mną, nie utrudniając mi swobodnej jazdy to dalej jadę swoje. Dostaję masę SMSów z informacjami, że jestem coraz bliżej Ultrakolarza.

No, gdybym się do niego nie zbliżał to na pewno nie dostałbym campera na ogon… Gdzieś przed Darłowem po prawie 3000 km pościgu wzdłuż granic Polski doganiam Remka i resztę jego zespołu. Kawałek za promem Świbno, gdy po raz ostatni się widzieliśmy i wymieniliśmy pozdrowieniami, nie pomyślałbym że nasze następne spotkanie będzie miało miejsce gdzieś na ruchliwej drodze do Darłowa. Mijam Remka, dając wyraz swojemu niezadowoleniu z faktu śledzenia mnie. W międzyczasie robi się nieco cieplej i zdejmuję część ubrań, chowając je… pod koszulkę – no przecież nie zatrzymam się teraz, by zapakować ciuchy do sakwy… Po kilku kilometrach mijamy się z Remkiem – widać, że zdecydowanie odżył bo zaczął nadawać bardzo mocne tempo.

Prędkość oscylująca wokół 31 kmh po blisko 3000 km robi wrażenie. Sobota rano, ładna pogoda duży ruch. Remek wraz ze swoim autem jadą z prędkością „rowerową”, stwarzając całkiem duży korek, przez który zaczynam oddalać się od Rywala. W przyszłości trzeba to rozwiązać inaczej – auto teamowe nie powinno stwarzać takich sytuacji na drodze. Moim zdaniem auto supportowe powinno w takiej sytuacji wyprzedzić swojego zawodnika, i kontynuować jazdę w trybie „leap-frog”. W lipcu wystartowałem w Race Across Germany, w kategorii Solo -Supported i tam przepisy jasno mówiły jak musi zachować się auto supportowe w przypadku gdy zaczyna się za nim budować korek. Element zdecydowanie do poprawy.

Swoją drogą za mną też musiał budować się korek, wszak dalej jechał za mną kamper. Nareszcie zjeżdżamy na jakąś lokalną drogę, dalej jadąc bardzo mocnym tempem. W tym przypadku „bardzo mocne tempo” to prędkość ~ 31 kmh. Kolarz czytelnik, nieobeznany z realiami ultra, mógłby parsknąć śmiechem czytając o „bardzo mocnym tempie ~ 31kmh” – no ale po takim dystansie (blisko 3000 km), szybciej po płaskim już się zwykle nie jeździ. Mało tego! Mając te 30 kmh na liczniku ma się wrażenie, że pędzi się ~40 kmh. Myślę, że jest to wynikiem zaburzonej percepcji i tego, że przez ostatnie kilkaset kilometrów jechało się z prędkością nieprzekraczającą 25 kmh. W końcu dochodzi do tego, do czego dojść musiało. Kończy mi się woda w bidonie. Jedzenia jeszcze trochę mam no ale bez wody daleko nie zajadę, tym bardziej, że do mety zostało 150 km.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że pit-stop w sklepie oznacza dla mnie jedno: Remek odjedzie na kilka minut, a ja stracę impet i szansę na dojechanie na metę z najlepszym czasem. Jadąc za Remkiem rozglądam się w poszukiwaniu sklepu, który swoim układem pozwoliłby mi szybko dokonać niezbędnych zakupów. Ostatecznie staję w Bobolinie na zakręcie, koło Karczmy Obora, w której to był ulokowany PK na tegorocznym Tour de Pomorze. I to była jedna z najgorszych decyzji w ciągu ostatniego tygodnia. W sklepie kolejka, sprzedawczynie ewidentnie wymęczone kasowaniem i rozkładaniem towaru w sklepie, do tego dziwny układ pomieszczenia nie pozwalał na szybkie zakupy. Przede wszystkim jednak mój pośpiech i brak planu na zakupy – sam nie wiedziałem czy chcę coś zjeść, a jeśli tak to na co mam ochotę… echhh! W sklepie straciłem chyba jakieś 4 minuty , nie wiem dokładnie.

Być może wie to załoga kamperu Remka, która czekała na mnie pod sklepem. Przelałem wodę, zjadłem ciasto, a raczej słodką kolorową bułę i pojechałem dalej, już bez wyraźnego impetu i determinacji. Ciśnienie ze mnie zeszło, jak ze starego balonu. Teraz tak sobie myślę, że gdybym miał przy sobie chociaż banknot 20 zł to mógłbym wziąć 2 butelki wody, garść batonów, banana, położyć banknot i pojechać za Remkiem. Miałem niestety tylko kartę płatniczą i 100 zł – no niestety na tak drogie zakupy mnie nie stać, może kiedyś ;).

Zdając sobie sprawę, że zwycięstwo w bezpośrednim pojedynku bezpowrotnie odjechało na niebieskim Treku, obliczyłem sobie, że całkiem możliwe jest dojechanie na metę w czasie 7 dni i 7 godzin. A jeśli tak to poczekam przed metą 7 minut i będzie ładna okrągła liczba! W tym planie znalazł się nawet czas na szybki obiad w Ustce. W tej samej chwili obróciłem głowę i znowu widzę białego campera, podążającego moim śladem. „O NIE! Dość tego!” – pomyślałem sobie.

Zdecydowanym ruchem ręki przywołałem ekipę Remka do siebie i w męskich słowach dałem im do zrozumienia, że nie życzę sobie ich towarzystwa, a jeśli nie przestaną mnie stalkować to zgłoszę to na policję. Panowie bezpowrotnie odjechali. W Ustce szybka pizza w towarzystwie Oli i ruszam do mety, Za Ustką przyszło WIELKIE zmęczenie, kilka razy zatrzymywałem się w sklepach, po bułę i ciasteczka – „zasłużyłem sobie” – myślałem sobie. Jadłem wtedy non stop! W końcu musiałem stanąć na nieco dłuższy odpoczynek, po prostu zasypiałem na kierownicy. Akurat mijałem łąkę, położyłem się na chwilę na trawie, zamknąłem oczy, po czym przerażony obudziłem się i pojechałem dalej ( na szczęście w dobrym kierunku ;) ). Na łące leżałem około minuty…

Koło Żelazna spotykam Mietka Solka, który swoim towarzystwem, bidonem i batonem ułatwił mi ostatnie kilometry tego wspaniałego wyścigu. Od ostatniego PK w Gniewinie zostało już tylko 30 km ale są to kilometry bardzo pod górkę. Znam te okolice z Maratonu Północ-Południe 2016. Jest co wjeżdżać ale po dłuższej wspinaczce przychodzą bardzo szybkie zjazdy. Ostatnie kilometry to typowe turystyczne małpie gaje i wchodzący pod koła turyści. Karwia i po chwili Jastrzębia Góra. Już wiem, że wyrobię się w czasie 7 dni 7 godzin i 7 minut. Całe szczęście, maraton wystartował z 10-minutowym opóźnieniem! Ogarnął mnie wtedy jednocześnie jakby smutek. Oto kończy się wspaniała rowerowa przygoda, po tygodniu w siodle zaraz z niego zejdę i zacznę odpoczywać. Oto jest!

Latarnia w Rozewiu a pod nią przyjaciele i kibice! Dziękuję. Wygrałem Maraton rowerowy dookoła Polski w kategorii total extreme, jednocześnie poprawiając rekord trasy należący do Jana Lipczyńskiego o ponad 26 godzin. Przygotowania do maratonu jak i sam wyścig kosztowały mnie wiele czasu, pieniędzy i poświęceń. W czasie sezonu moja rodzina co weekend musi znosić moją nieobecność, a koledzy w pracy nieraz podporządkowują życie „naszego” zakładu pod moje nieobecności. Bardzo Im za to dziękuję.

W takich chwilach wiem jednak, że taki trud się opłaca i warto robić swoje, nawet gdy niektórzy z zewnątrz patrzą na to dość krzywo. Słuszność mojej drogi potwierdza zachowanie moich najbliższych i przyjaciół w pracy. Gdy już wróciłem do domu, wieczorem niespodziewanie dla mnie odwiedziła mnie rodzina, a zarazem najbardziej zagorzali kibice. Dostałem wspaniały wiśniowy dedykowany tort! W pracy na ścianach wiszą wycinki z lokalnych gazet, relacjonujące moje dokonania. Dodam, że to nie ja je tam wieszam ;).

Wiele da się poprawić w mojej jeździe, co pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość. Oczywiście nie mam tu na myśli tylko mojej kondycji, bo to jest oczywiste. Mam raczej na myśli sprzęt, taktykę i plan przejazdu. Na dokładne analizowanie przejazdu będzie czas zimą, ale gdyby tak w kategorii total extreme było można wcześniej rezerwować nocleg… wtedy już pierwszy etap można by przeciągnąć o dodatkowe 80 km i spać w Terespolu. Z drugiego noclegu w Przemyślu można by zrezygnować i w wielkich trudach doczłapać się na Głodówkę. W ten sposób można by chociaż spróbować wyszarpać te brakujące 7 godzin. To jednak melodia przyszłości.

Jeszcze nie jest wiadome, czy za 4 lata MRDP zostanie rozegrany zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na całej trasie nie miałem żadnych problemów zdrowotnych. Nie bolał mnie żołądek, głowa, plecy, itd. Standardowo nieco bolał tyłek i stopy, szczególnie na dziurach ( pomogło całkowite poluzowanie butów). Kolana bolały delikatnie i oba tak samo. Na pewno był to rezultat pospinanych mięśni ud. Rozwałkowywanie nóg na butelce przed zaśnięciem i rozciąganie w trakcie jazdy na pewno pomogły ale nie załatwiły problemu w pełni. Cały czas mam odrętwiały mały i serdeczny palec lewej dłoni, sama dłoń nie jest jeszcze w pełni sprawna ale nie przeszkadza mi to w codziennym funkcjonowaniu. Cały przejazd minął bardzo sprawnie, miałem wielkie szczęście do pogody. Poza ulewą na Podlasiu i oberwaniem chmury w Tomaszowie pogoda bardzo mi sprzyjała.

Mój organizm bardzo dobrze zareagował na narastające zmęczenie. Oprócz zmęczonej głowy, ciało było w bardzo dobrym stanie. Nogi kręciły jak należy, nastrój był bojowy, a sama jazda stwarzała mi wielką radość. Jestem pewien, że po kilku godzinach na sen byłbym w stanie jechać z Rozewia dalej, utrzymując wcześniejsze tempo. Nie mam wątpliwości, że mój pozytywny stan psycho-fizyczny na trasie był wynikiem porządnego noclegu w hotelach. O tym jak ważna jest wypoczęta głowa pisałem w kontekście przykrych dla mnie zdarzeń w Świeradowie. Jeśli taki koszmarny błąd popełniłem przy obranej taktyce to nawet nie chcę myśleć o tym jak pracowałaby moja głowa gdybym sypiał gdzieś na przystankach. Być może gdzieś w Gorlicach pomyliłbym drogę i odbiłbym na Jasło…

Dotarło do mnie wiele pytań o rower i ekwipunek, jakiego używałem na trasie. Chętnie o tym opowiem! Mam jeszcze wiele do poprawienia  w zakresie sprzętu i wyposażenia. Fakt, że nie miałem żadnej awarii ( zabrudzony napęd trudno uznać za awarię) świadczy o tym, że miałem świetnie przygotowany sprzęt. Jechałem na rowerze Trek Madone 4.9, z (chyba) 2013 roku. Kupiłem go na początku 2017 roku, jako lekko używany. Jego najmocniejszą stroną są elektroniczne przerzutki. Stara dobra 10-rzędowa Ultegra robi robotę! Polecam, szczególnie na ultra-trasy. Bieg zawsze wchodzi, a zmęczone odrętwiałe dłonie nie mają problemu ze zmianą biegów. Przednie biegi można spokojnie obsługiwać prawą ręką i odwrotnie – wystarczy nacisnąć tylko przycisk i gotowe.

Na pewno będę się zastanawiał nad zainstalowaniem na kierownicy przycisków, używanych na wiosennych PRO-wyścigach. Biegi zmienia się wtedy także kciukami. Chwyt na prostej części kierownicy, jest moim ulubionym. Szczególnie na ostatnim odcinku wyścigu, gdy tyłek jest już dość zmęczony jadę w takiej pozycji i wtedy przydałaby się możliwość zmiany biegów kciukami. Kompaktowa korba jakiej używam to w zasadzie standard w ultrapeletonie. Kaseta 11-28 miała wystarczyć w górach – no i wystarczyła. Nawigacja Garmin Dakota 20 mnie nie zawiodła. Podczas nawałnicy na Podlasiu nawet do głowy mi nie przyszło, że deszcz mógłby ją zalać. Później dowiedziałem się, że wiele osób miało problem z nawigacją podczas deszczu. Ponadto innym nawaliły telefony.

Moja stara Nokia ledwo wytrzymała ten potop. Zdaje się, że mój drugi telefon czyli nowoczesny lenowo nawet nie poczuł deszczu – wszystko działało jak należy. Kilka tygodni przed maratonem Tomek Niepokój złożył dla mnie pancerne koło DT Swiss na piaście 350 i obręczy RR440 z 32 szprychami. Koło zdało egzamin na 6 +. Jeszcze raz wielkie dzięki dla Tomka za pomoc! Na pewno świetnym pomysłem było zredukowanie bagażu do niezbędnego minimum. Byłem wyposażony tylko w 1 torbę podsiodłową marki bike-pack. Żadnych dodatkowych sakiewek, torebek, itp. Jechałem „na lekko”, dość ryzykownie.

W przypadku tragicznej pogody miałbym problem. Tragiczna pogoda ( w moim rozumieniu) w sierpniu raczej nie występuje i byłem przygotowany na temperatury oscylujące wokół 5 stopni Celsjusza. Jak już wcześniej wspomniałem, jestem dość odporny na niskie temperatury. Problemy pojawiają się gdy zaczyna być gorąco – na całe szczęście pogoda dopisała. 40 % mojego bagażu to była elektronika. Ładowarka do:  baterii AA ( do nawigacji), lampki, baterii do przerzutek, dwóch telefonów komórkowych,  zapasowe baterie AA, zapasowa bateria do przerzutek, słuchawki, 2 telefony, pomiar tętna i kadencji, przednia lampa i bateria z ładowarką do niej, 2 lampki na tył. Reszta bagażu to spodenki i zapasowe spodenki, wiatrówka, kamizelka odblaskowa, nakolanniki, rękawki, kominiarka, ocieplany buff, ochraniacze na buty, koszulka. Tuż przed MRDP gdzieś zapodziałem nogawki.

Wziąłem to za dobry znak i postanowiłem nie kupować nowych. Nie była to zła decyzja – lepiej raz dołożyć pod nakolanniki folię po hot-dogach niż przez cały wyścig wozić ze sobą niepotrzebne nogawki. Mój bagaż dopełnił sudocrem, gacie do spania, składana szczoteczka do zębów, pasta do zębów, żel do kąpieli, 2 dętki, klucz, pompka, adapter do wentyla, maść ozonowa, pieniądze i dowód osobisty. W przyszłości zainwestuję w koło z dynamem i sportowego Garmina. Dzieki prądnicy będę mógł zainstalować turbolampę Edelux ( hit tegorocznego MRDP). Pozwoli mi to ponadto zrezygnować z baterii do lampy i nawigacji czy ładowarki do baterii AA.

Nowy Edge będzie ładowany z prądnicy. Widać, że pole do rozwoju jest duże. Takie zmiany pozwolą ograniczyć bagaż. Póki co, w ramach nagrody zainwestowałem w pomiar mocy. Świetne narzędzie treningowe i nieoceniony partner w wyścigach ultra. Przez zimę będę miał czas, by zapoznać się z metodami treningowymi opartymi o pomiar mocy. Wielkie dzięki dla www.StrefaSportu.pl za wsparcie w tym zakresie. Swoją drogą zdumiewa mnie fakt, że w Lesznie , mieście liczącym około 65 000 mieszkańców, jest profesjonalny sklep rowerowy z miła i fachową obsługą, porządnie zatowarowany i fajnie zaaranżowany, podczas gdy w wielkim Poznaniu takiego sklepu nie ma! Zapraszam do Leszna!

Inwestując w sprzęt stawiam przede wszystkim na niezawodność. Mniejszą uwagę przywiązuję do wagi. Ważę około 87 kg, nie opłaca mi się zatem szukać dodatkowych gramów w lekkich komponentach. Za te pieniądze zdecydowanie bardziej opłaca mi się pojechać na kilka dni w Karkonosze i tam katować podjazdy, szlifując formę. Generalnie śmieszy mnie szukanie gramowych oszczędności w sprzęcie w amatorskim sporcie, a szczególnie wtedy gdy samemu ma się nadwagę. Na wyścigu typu MRDP wolę używać mocnych kół zamiast stożków. Straty nie są chyba aż tak duże jak mogłoby się wydawać, a ryzyko że coś się posypie zbyt duże. Poza tym pieniądze… lepiej pojechać na 2 tygodnie w lutym do Hiszpanii i katować Coll de Rates, niż wydawać miliony monet na aerodynamiczne koła.

Już wcześniej wspomniałem o pancernych oponach. Mowa tu o Maxxis Re-Fuse, w szerokości 25 mm. Przejechałem na nich naprawdę wiele kilometrów, a kapci złapałem tylko jednego albo dwa i to wtedy, gdy opona była już dość mocno zużyta. Wymiana dętki, gdzieś w środku nocy, w deszczu, mając zdrętwiałe dłonie to nic fajnego, dlatego trzeba ryzyko kapcia zminimalizować, nawet kosztem wagi i większych oporów toczenia – zdecydowanie polecam. Wygodna owijka Supercaz, gwarantuje pewny chwyt i niezłe pochłanianie drgań. Archaiczne PROsiodło selle-italia zdało egzamin. Nie wiem ile lat ma to siodło i jaki to jest rocznik ( może ktoś pomoże?) ale widać, że w swoim czasie to była absolutnie najwyższa półka. Mam wrażenie, że dużo mam do zrobienia w kwestii pozycji na rowerze. Z

bliża się zima – będzie na to dość czasu a pozytywne efekty mam nadzieję odczuć już na wiosnę. Spełniło się moje największe sportowe marzenia. Po wielu drugich, trzecich i dalszych miejscach zajmowanych na innych wyścigach nareszcie wygrałem i to właśnie w tym najważniejszym dla mnie ( i nie tylko dla mnie) wyścigu. Na trasie towarzyszyły mi wielkie emocje.

Dostałem niezliczoną liczbę SMSów, dopingujących mnie do dalszej jazdy. Wiele osób na bieżąco informowało mnie o sytuacji na trasie. Były to także osoby, których w życiu nie podejrzewałbym o takie zainteresowanie takimi wyścigami. Wspaniale było czytać te wiadomości – dziękuję! W głowie krystalizują się plany na następne lata. Wyścigów przybywa i umiejętnie planując swój kalendarz startów, można w ciekawy sposób wypełnić swoje sportowe  życie.

Przełącz na pełną wersję witryny